Jeśli urodziłeś się w Indianie to nie masz innego wyjścia jak związać się z koszykówką. Jak to mówią: „w 49 pozostałych stanach to tylko koszykówka, ale to jest Indiana”. Brad Stevens urodził się w samym sercu tego środkowo-zachodniego stanu – w Indianapolis. Nic więc dziwnego, że od najmłodszych lat ganiał od kosza do kosza, rzucając pomarańczową piłką od rana do wieczora. Nic też dziwnego, że jego największym idolem był Reggie Miller, ówcześnie wielka gwiazda Pacers. Tamtejsze tereny są po prostu przesiąknięte koszykówką i choć jej twórca – James Naismith – pochodził z Kanady, a wymyślił ją w Massachusetts to sam mówi, że to właśnie w Indianie koszykówka „naprawdę ma swoje korzenie.”
Jednym z pierwszych wspomnień Brada Stevensa z dzieciństwa jest kosz-zabawka otrzymany na ósme urodziny. Mały Brad niesamowicie cieszył się z prezentu, ale jeszcze bardziej ucieszył się, gdy pewnego razu po powrocie z podstawówki okazało się, że rodzice jego przyjaciela – Brandona Monka – zatrudnili specjalistów, by profesjonalnie powiesili kosz przed ich domem. Nic więc dziwnego, że Brad czym prędzej gnał do domu, by pograć razem z kumplami. Gdy przyszła zima – grał na mini-koszu w piwnicy. Poranki spędzał oglądając kasety VHS z nagranymi uprzednio meczami koszykówki akademickiej. Tata zabierał go nawet czasem na mecze Indiana Hoosiers. Jak powie potem sam Stevens, ciężko było nie zakochać się w koszykówce, jeśli było się dzieciakiem dorastającym w Indianie.
Na nic zdały się narzekania sąsiadów, którzy nie byli zadowoleni z faktu, iż podwórkowe boisko oświetlane było przez pobliskie lampy tak, że chłopcy mogli grać tam także wieczorami. Latem nie schodzili z boiska do dziesiątej wieczorem, przynajmniej taki limit ustanowiła mama Brada. Zresztą, musiała też ustanowić limit oddolny i nie pozwalała Bradowi wychodzić nie wcześniej niż o dziewiątej rano. Boisko u Monków stało się więc miejscem, gdzie zbierały się wszystkie dzieciaki z okolicy. Grano nie tylko w kosza, ale też w karty, rozwiązywano puzzle. To właśnie tam po raz pierwszy dał się poznać charakter Stevensa. Ten młody chłopak od samego początku bardziej nienawidził porażek niż kochał zwycięstwa. Robił więc wszystko, by nie schodzić z parkietu jako przegrany. Zawsze jednak to inni zawodnicy zwracali na siebie większą uwagę, choć przyjaciele Brada z dzieciństwa uważają, że był on równie dobry jak ci najlepsi. To sprawiło, że Brad zawsze musiał starać się bardziej i grać lepiej, aby ludzie zaczęli on nim mówić.
W szkole średniej Zionsville Community grał z numerem #31 na plecach. To na cześć swojego wielkiego idola, Reggie’ego Millera. Jako pierwszy wypatrzył go jednak trener Red Taylor, coach drużyny AAU, który zauważył w młokosie niezły potencjał. Szczególnie zaciekawiło go to, że Stevens zawsze biegł prosto do kosza, gdy kolega z drużyny ledwie zebrał piłkę. Szybkie podanie, łatwe punkty. Stevens nie był może najszybszy na parkiecie, ale myślał szybciej i lepiej niż inni. Coach Taylor uświadomił sobie, że być może ma przed sobą zawodnika o największym basketball IQ, jakiego miał w ogóle okazję spotkać. Dodajmy, że trenował on od czterdziestu lat.
Jaki był młody Brad Stevens, jeśli chodzi o styl gry? Nastawiony przede wszystkim na ofensywę. Z bardzo dobrym, wręcz podręcznikowym rzutem. Co prawda czasem zdarzało mu się zmieniać trajektorię rzutu lewym kciukiem, ale kontuzja prawego sprawiła, że w końcu wyeliminował ten mankament. Przebiegły, myślący, opanowany. Nieważne, czy była to pierwsza, czy ostatnia minuta meczu. Jak mówi przyjaciel Ryan Hidinger:
„Zdecydowanie był na parkiecie generałem; kimś, o kim wszyscy wiedzieli, że zajmie się tempem spotkania. Jeśli coś szło nie tak to nie musieliśmy martwić się i brać przerwy, bo Brad po prostu to naprawiał.”
Były jednak takie sytuacje, których Brad naprawić już nie mógł. Podczas jego drugiego roku, w finale lokalnych rozgrywek jego Eagles zmierzyli się z Lebanon Tigers. Jeszcze przed czwartą kwartą Orły prowadziły 44-31.
„To moje najgorsze sportowe wspomnienie. Do dziś dnia nawet nie chcę o tym wspominać.”
Na nieco mniej niż dwie minuty przed końcem spotkania Eagles wciąż prowadzili, różnicą nawet ośmiu punktów. Od tego momentu nie zdobyli już jednak punktów, głównie za sprawą bardzo dobrej obrony Tigers, który w końcu udało się wyrównać i w ostatnich sekundach to oni mieli piłkę. Rzut na zwycięstwo oddany został chwilę przed końcową syreną. Piłka wpadła do kosza, fani Tigers rzucili się na parkiet. Stevensowi i Eagles pozostał tylko żal. Jak wspomina, cała drużyna nie miała zielonego pojęcia, co ze sobą zrobić. Stevens wziął na siebie odpowiedzialność za porażkę, to zdecydowanie nie był jego mecz. Zdobył tylko 11 punktów, popełnił za dużo strat. Fani wierzyli jednak, że czas ich zespołu jeszcze nadejdzie.
Niestety dla Eagles, ten czas nie nadszedł także w kolejnym sezonie. Zionsville przegrali już w meczu otwarcia regionalnych finałów. Brad Stevens niewiele mógł zdziałać po tym, gdy w problemy z faulami wpadł Brian Flickinger, a inna kluczowa postać drużyny – Mark Evans, doznał urazu kostki. Po meczu Stevens i Monk udali się prosto na boisko przed domem tego drugiego. Do późnej nocy rzucali i analizowali, co poszło nie tak. Myśleli też o kolejnym sezonie. Ukształtowany wcześniej charakter Stevensa sprawiał bowiem, że choć z jednej strony niesamowicie cierpiał z powodu porażki to z drugiej od razu chciał wrócić do gry, by tym razem wygrać.
Ojciec Stevensa, Mark, wspomina, że wielokrotnie po porażkach musieli zmagać się z bólem i cierpieniem Brada, który po prostu nie mógł przełknąć goryczy porażki. Były też jednak chwile, gdy zastanawiał się, czy naprawdę jest warto aż tak bardzo się tym wszystkim przejmować. Wtedy na horyzoncie pojawił się Phil Isenbarger, który dołączył do Zionsville Community High School jako asystent trenera. I jak sam mówi, jeśli jest coś, w czym pomógł Bradowi to zdecydowanie było to uświadomienie go, aby zawsze podchodził do tego, co robi z taką samą pasją.
Stevens zaczął więc często zamieniać sportową złość w hektolitry potu. Wraz z Monkiem czekali całą noc, by otworzono salę gimnastyczną Varsity Gym, gdzie mogli porzucać. Brad nazywał zresztą to miejsce swoim „sanktuarium”. Ostatecznie doszło nawet do tego, że trener Eagles – Dave Sollman – zakazał im pojawiać się w hali przed i po spotkaniach w obawie, że zmęczą się na tyle, że nie będą mieli sił na mecze. Na całe szczęście dla Brada, miał on dobre układy z dozorcami, którzy pozwalali mu na kilka godzin przed meczami wślizgiwać się na salę. Salę, w której brakowało klimatyzacji, a fani siedzieli niesamowicie blisko parkietu. Salę, gdzie usłyszeć można było „The Sound”, czyli dźwięk siatki po trafionym rzucie, który oznaczał, że twój rzut jest idealny. Salę, która według Stevensa była „żywcem wyjęta z filmu 'Hoosiers'”. Była, bo zbudowana w latach pięćdziesiątych hala została zburzona przed kilkunastoma laty, by zrobić miejsce dla biblioteki. Stevens do dzisiaj trzyma jednak w domu zdjęcie swojego ukochanego sanktuarium.
Przed kolejnym sezonem Brada w Zionsville ze szkoły o poziom wyżej przeszło aż pięciu zawodników, w zasadzie cały trzon drużyny. Sezon regularny był więc etapem docierania się nowego zespołu. Stevens tak bardzo był wtedy nastawiony na włączanie do gry swoich partnerów, że gdy rozpoczęły się lokalne finały to trener Sollman wprost i w ostrych słowach wygarnął swojemu podopiecznemu, że jest zmęczony jego ciągłym podawaniem.
„Jeśli nie będziesz rzucał to cię zabije.”
Eagles wygrali ostatecznie spotkanie, choć pierwsze prowadzenie objęli dopiero pod koniec meczu. Stevens ustanowił wtedy swój rekord kariery w punktach, notując ostatecznie 36 oczek. W kolejnym spotkaniu zdobył pierwsze 13 punktów drużyny, zakończył z 28 na koncie, a Zionsville zrewanżowało się szkole średniej Lebanon, która wtedy była gospodarzem całego turnieju. W wielkim finale Eagles spotkali się z North Montgomery Chargers, czyli z ekipą, która przed rokiem z kwitkiem odprawiła ich już w meczu otwarcia.
Stevens dobitką zdobywa pierwsze punkty w spotkaniu. Chwilę potem dokłada celną trójkę, by w kolejnej akcji rzucać z ponad siedmiu metrów i ponownie trafić. 8-0 dla Stevensa w meczu przeciwko Chargers. Świetną robotę odwala Monk, który ściąga na siebie uwagę defensywy, by następnie rozrzucać piłkę na obwód do stojącego tam Stevensa. Kolejna trójka, kolejna celna! Chargers zdobywają w końcu punkty, ale Stevens podwyższa prowadzenie na 13-6. Chwilę potem rzuca zza zasłony, oczywiście za trzy. 16 punktów dla Stevensa, dwa razy mniej dla szkoły średniej North Montgomery. Mimo tak świetnej gry, to Chargers schodzą na przerwę z jednopunktowym prowadzeniem. 22 z 27 punktów Eagles to dzieło Stevensa.
Początek czwartej kwarty zapowiadał wielkie emocje. Na tablicy wyników było po 39. Świetna pierwsza połowa Stevensa sprawiła, że Chargers postanowili zmienić defensywę. I tak, Brada często krył nie jeden, ale dwóch zawodników. To wszystko spowodowało, że Stevens strasznie się namęczył i widać było, że w jego baku jest już coraz mniej paliwa. Eagles zdołali jednak wyjść na prowadzenie, cztery punkty z rzędu zdobył Chip Barnes, dzięki któremu Orły prowadziły 51-47. Po jednym celnym rzucie wolnym Stevensa (był to jego 33 punkt w tym spotkaniu) było już tylko 52-50, a na zegarze pozostało niewiele ponad dwie sekundy do końca. To Chargers mieli przeprowadzić decydującą o losach wyniku akcję.
Podczas przerwy rozpisano zagrywkę, piłkę otrzymał zawodnik, którego krył Stevens. Chwilę przed ostateczną syreną oddał on głęboką trójkę. Piłka odbiła się od przodu obręczy, poleciała wysoko w górę tablicy i spadła… obok kosza. Stevens krzyknął z radości, wyciągnął zaciśnięte ręce ku niebu i z wielkim entuzjazmem pobiegł w stronę swojej ławki rezerwowych. Eagles w końcu zostali mistrzami, a Stevens – ze średnią 32.3 punktów na mecz – został wybrany lokalnym MVP i mógł zwyczajowo obciąć siatkę jednego z koszów.
Drużyna wróciła do swojej Varsity Gym, gdzie została licznie i serdecznie powitana przez fanów przy dźwiękach „Eye of the Tiger”. Każdy członek zespołu powiedział kilka słów od siebie. Stevens przemawiał jako ostatni, zebrał też najgłośniejszą owację. Wystąpienie rozpoczął pół-żartem od tego, że jest przede wszystkim zmęczony. Następnie podziękował wszystkim, dzięki którym możliwy był ten sukces. W dalszej kolejności maszynka elektryczna rozprawiła się z włosami ojca Brada, Marka Stevensa, który dotrzymał tym samym danego wcześniej słowa, że ogoli swoją głowę, gdy Eagles wygrają.
Podobnego sukcesu nie uda się już powtórzyć w kolejnym, ostatnim dla Stevensa na poziomie szkoły średniej. Drużyna odpadła już w meczu otwarcia, ale Brad tylko umocnił swoją pozycję na liście najlepszych zawodników w historii szkoły. Zresztą, w przekroju całego sezonu notował średnio 26.8 punktów. Gdy kończył edukację w Zionsville Community miał na koncie najwięcej punktów (1508), asyst (144), przechwytów (156) oraz trójek. Rekordy w tych pierwszych trzech kategoriach pozostały niepobite do dnia dzisiejszego.
Całkiem udana kariera w szkole średniej sprawiła, że Stevens marzył o grze w pobliskich wielkich uczelniach. Najbardziej o grze dla Boba Knighta, ale nie miałby nic przeciwko grze w Purdue czy Butler. Jednak żadna z tych uczelni nie zaproponowała mu stypendium. Ciekawa oferta nadeszła od Uniwersytetu Mercer, którego trenerem był Bill Hodges, ten sam który w przeszłości trenował Larry’ego Birda. Swoją drogą, Hodges sądził, że basketball IQ obecnego trenera Celtics może równać się z byłą legendą bostońskiego zespołu. Stevens uważał jednak, że Mercer jest zbyt daleko od domu, dlatego zdecydował się na uczelnię DePauw oddaloną o ledwie godzinę drogi.
Tam kariery jednak nie zrobił. Grał co prawda solidnie, zbierał pochwały i nagrody, ale zupełnie zmieniła się jego rola, z czym niekoniecznie umiał sobie poradzić. W czasach szkoły średniej dorobił się bowiem statusu lokalnej gwiazdy. Tymczasem na ostatnim roku studiów – wraz z innymi seniorami – oglądał jak grają pierwszoroczniacy. Sam spędzał na parkiecie średnio mniej minut niż w swoim pierwszym roku na DePauw. Wszystko dlatego, że uczelnia nie zachwycała, więc trener postawił na młodość. Nie były to łatwe czasy dla Stevensa, który wręcz gotował się od środka.
Nie pomógł fakt, że na ostatnim roku został mianowany kapitanem. Był to bowiem tylko kolejny sygnał, że ma on być bardziej jak trener, opiekun, aniżeli zawodnik. Po zakończeniu tamtego sezonu otrzymał Coaches’ Award za bycie tym, który dba o zespół w największy sposób. Trener zespołu, Bill Fenlon, powie później o Stevensie, że jest to „jedna z najmniej samolubnych i zorientowanych na zespół osób, jakie kiedykolwiek poznałem”. Trzy lata po ukończeniu studiów przez Brada ci sami pierwszoroczniacy, których pod swoją opieką miał Stevens, doszli aż do Elite Eight w turnieju głównym NCAA, notując wcześniej świetny bilans 24-4. Fenlon sukces ten przypisał w głównej mierze wcześniejszym działaniom Stevensa.
On sam już w czasie studiów zdał sobie sprawę, że nie będzie grał zawodowo w koszykówkę. Nie był też pewien, czy będzie z nią w jakikolwiek sposób związany, choć miał takie nadzieje. W końcu koszykówka była najważniejszą częścią jego życia. Tak ważną, że nie tylko w nią grał, ale można powiedzieć, że ją po prostu studiował. Znał każdego zawodnika w całym stanie, znał też każdego trenera. Analizował zachowania, zagrywki. Dopiero później uświadomił sobie, że decyzja coacha Fenlona, by postawić na młodość była zalążkiem kształtowania go jako trenera.
Latem uczestniczył w obozach organizowanych na uczelni Butler. Znalazł się tam także po studiach, które udało mu się z sukcesem ukończyć w 1999 roku. Szybko znalazł sobie pracę w Eli Lilly, czyli farmaceutycznym gigancie. Firma była zachwycona Stevensem od samego startu. On sam od początku wyróżniał się niezwykle analitycznym podejściem do obowiązków, a także jasnym umysłem i umiejętnością wydobywania z liczb tego, co najlepsze. To wszystko sprawiło, że jego przyszłość w Eli Lilly rysowała się w bardzo jasnych barwach. Mimo pracy nie zaniedbywał on swojej wielkiej miłości, za którą przecież tak bardzo tęsknił. Grał w firmowej lidze, brał też udział we wszelakiego rodzaju gierkach na terenie miasta i okolic. Pomagał również w Carmel High School, gdzie był asystentem trenera, tak samo zresztą jak w drużynie Municipal Gardens, która grała w lidze AAU. Najważniejszym przedsięwzięciem, w jakim brał jednak udział były wspomniane już letnie obozy uczelni Butler. Przedsięwzięciem, które raz na zawsze miało zmienić jego życie.
***
To właśnie podczas jednego z takich obozów Stevens przykuł uwagę Thada Matty, ówczesnego asystenta trenera na uniwerku Butler. Młody zapaleniec jawił mu się jako osoba naprawdę ciężko pracująca, która dbała o każdy pojedynczy szczegół, a także osobiście czuwała nad sprawnym przebiegiem campów, włączając w to zajmowanie się pizzą czy podawaniem butelek z wodą. Matta wziął więc go pod swoje skrzydła, a Stevens odwdzięczył się mnóstwem pytań o dosłownie wszystko, poczynając od rekrutacji, a na efektywnym prowadzeniu zespołu kończąc.
Niemniej jednak, Brad wciąż miał dobrze prosperującą pracę, która na dodatek zapewniała mu całkiem pokaźną sumkę, gdyż zarabiał on prawie $50 tys. dolarów rocznie. Stanął więc przed trudnym wyborem i musiał odpowiedzieć sobie na pytanie, czy kocha koszykówkę na tyle, by zaryzkować i odejść z pewnej i dobrze płatnej pracy. Matta został bowiem w 2000 roku awansowany na stanowisko głównego trenera i szybko zaoferował Stevensowi propozycję objęcia funkcji asystenta, za którą jednak Brad nie otrzymałby ani grosza. Decyzja nie była więc łatwa. Stevens długo radził się rodziny i przyjaciół. W końcu, trener Taylor powiedział mu, że jeśli odrzuci taką propozycję to będzie żałował do końca swojego życia. Tymczasem Stevens miał dopiero 23 lata i mógł sobie jeszcze pozwolić na pogoń za marzeniami. To również wpłynęło na jego decyzję, bo jak sam mówi – gdyby miał wtedy 30 na karku to z pewnością pracy w Lilly by nie porzucił. Przede wszystkim jednak, tęsknił za rywalizacją, która non-stop napędza jego życie. No i po prostu tęsknił za koszykówką.
Podobno do dzisiaj drzwi do powrotu Stevensa do Lilly są otwarte. Zaraz po złożeniu rezygnacji otrzymał zapewnienie, że jeśli z jakiegokolwiek powodu zechce wrócić to nie będzie najmniejszego problemu, aby przyjąć go z powrotem. Nikt wtedy pewnie nie przypuszczał, że ten młokos zrobi taką karierę, a dołączenie do sztabu trenerskiego Butler będzie jedną z najważniejszych decyzji w jego życiu. Jako że miała być to praca non-profit, Stevens postanowił zatrudnić się jako kelner w Applebee’s. Jednak jeszcze przed rozpoczęciem sezonu jeden z asystentów został aresztowany (później oczyszczono go ostatecznie z zarzutów) i zrezygnował w związku z tym ze swojego stanowiska. Stevens został więc dyrektorem ds. koszykarskich z pensją na poziomie $18 tys. dolarów rocznie.
Aspirującym trenerem zaopiekował się Todd Lickliter, bez którego Stevens – jak sam mówi – nie byłby obecnie w tym miejscu, w którym się znajduje. To Lickliter był tym, który tylko wpoił Stevensowi jeszcze większe przywiązanie do detali. Lickliter przejął takie podejście od swojego ojca i zawsze musiał mieć wszystko dopięte na ostatni guzik. Gdy Stevens – który początkowo uważał, że reszta trenerów mówi w jakimś innym języku – przynosił mu swoje raporty, ten potrafił dojrzeć każdy najdrobniejszy szczegół jak niepotrzebny przecinek czy złe słowo. To właśnie wtedy Brad zaczął się uczyć, że w taki sposób powinno się wykonywać swoje zadania. Przywiązując uwagę do każdego najmniejszego szczegółu, każdego detalu. Lickliter lubił odwoływać się do cytatu Marka Twaina:
„Różnica między słowem właściwym a prawie właściwym jest taka sama jak między błyskawicą [lightning] a robaczkiem świętojańskim [lightning bug].”
Stevens szukał detali wszędzie. To podejście pomogło mu też w wydobywaniu z każdej pojedynczej informacji, filmu czy analizy wszystkiego, co dało się wydobyć. Pomagało to w rozpracowywaniu przeciwników, ale też w lepszym przygotowaniu swoich zawodników. Liczyła się bowiem przede wszystkim efektywność. Stevens jeździł więc na indywidualne treningi, oglądał filmy wraz z Lickliterem, aż w końcu zaczął je analizować na tyle dobrze, że najmniejsze detale zaczął dostrzegać także na ekranie. Był cichym, ciężko pracującym młokosem, którego umysł cały czas coś kalkulował i próbował odpowiedzieć na pytania, co się udało, co się nie udało i czemu.
W końcu zaczął opracowywać swój plan gry. Lickliter wyjawił mu swój koncept, który opierał się na sukcesie w każdej pojedynczej akcji. Liczyła się tylko ta jedna akcja, tu i teraz. Każde posiadanie było takim mini-meczem, który w ostatecznym rozrachunku mógłby przesądzić o wyniku spotkania. Stevens nauczył się też, że nawet jeśli miałby opracowanych sześć kolejnych kroków dla swojego zespołu to i tak mógł najpierw wykonać tylko ten pierwszy, a dopiero potem kolejne. Sam proces wydaje się więc być bardzo prostym, choć o wiele trudniej jest z jego egzekucją.
W maju 2001 roku Lickliter został mianowany głównym trenerem Butler, po tym jak Matta odszedł ze stanowiska i objął posadę na uczelni Xavier. Lickliter długo się nie zastanawiał i przed sezonem awansował Stevensa do roli pełnoprawnego asystenta. Gdy sześć lat później Lickliter odchodził do Iowa to właśnie 30-letni wtedy Stevens zajmował jego miejsce. Obejmował on drużynę, która w ostatnim sezonie wygrała 29 spotkań, a w ostatnich pięciu dwukrotnie awansowała do Sweet 16. Do drużyny powracało pięciu doświadczonych starterów. W ciągu sześciu kolejnych lat Stevens zrobił z drużyną jednak o wiele więcej, odnosząc wspaniałe sukcesy i sprawiając, że znany był już nie tylko ze swojego młodego wieku.
Stevens został trenerem Butler głównie dlatego, że miał już swoje wielkie doświadczenie z tą drużyną. Jako asystent spędził w Butler aż sześć lat. W ostatnim przed objęciem posady sezonie uważnie przyglądał mu się Barry Collier, który w latach 1989-2000 sam był trenerem Butler. To właśnie on był współtwórcą „The Butler Way”, czyli kultury utworzonej w połowie lat dziewięćdziesiątych, która przyniosła wtedy Butler pasmo sukcesów i była też podwaliną do kolejnych, już za kadencji Licklitera, ale przede wszystkim Stevensa. To bowiem w 1995 roku Collier wraz z Dickem Bennettem wymyślili „The Butler Way”, która opierała się na pięciu biblijnych przymiotach: pokora, pasja, posłuszeństwo, wdzięczność, wspólnota.
W ciągu pięciu kolejnych sezon Butler pod skrzydłami Colliera wygrali siedemdziesiąt procent swoich meczów, trzykrotnie awansując do głównego turnieju NCAA. Gdy Lickliter obejmował posadę chciał umieścić „The Butler Way” na jednej stronie A4, rozszerzając przymioty do czegoś w rodzaju oświadczenia. Wraz z Stevensem spędzili więc godziny w jego gabinecie, szukając, pisząc i poprawiając tekst, kierując się głównie książką bostońskiej legendy – Billa Russella – o wdzięcznym tytule: „Reguły Russella: 11 lekcji nt. Przywództwa Od Największego Zwycięzcy Dwudziestego Wieku”. Najbardziej spodobały im się dwie idee Russella.
„Moje ego wymaga – ode mnie samego – sukcesu mojego zespołu.”
„Celtic Pride jest prawdziwym pojęciem, kulturą i bardziej sposobem postępowania niż myślą. Żyliśmy i oddychaliśmy tym. Każdy z nas był jednak za to odpowiedzialny. Zaczęło się od wspólnego postanowienia, by nigdy się przed sobą nie wstydzić.”
Do dzisiaj na drzwiach wejściowych do szatni Butler wisi tabliczka, na której sformułowane są dwa zdania, które idealnie łączą ze sobą powyższe idee. Takim oto sposobem Lickliterowi i Stevensowi udało się skrócić nieco „The Butler Way”, które jednak wciąż funkcjonowało przecież na tych samych zasadach, co wcześniej. Gdy Stevens obejmował uczelnię to najważniejszą dla niego zasadą było, aby być przygotowanym w maksymalnym stopniu. Wpoił mu to ojciec Mark, który jako lekarz pracował do późna, często słysząc małego Brada pytającego, co wciąż jeszcze robi i czemu jeszcze nie śpi. I tak, nie dość, że zespoły pod wodzą Stevensa miały zawodników podobnych do samego coacha, czyli niekoniecznie najwyższych, najszybszych czy najbardziej utalentowanych, lecz zdeterminowanych, sprytnych, zawziętych, z wysokim basketball IQ i nastawionych na zespół to jeszcze od zawsze były świetnie przygotowane – tak samo zresztą jak i coach. Niektórzy mówili, że Butler są tak dobrze przygotowani, że aby z nimi wygrać trzeba zagrać niemal perfekcyjne zawody.
A wszystko to było w zasadzie zasługą Stevensa, który nauczony przywiązania do detali potrafił w bardzo krótkim czasie opracować plan gry. Wszystko zaczynało się od tego, że asystenci przesyłali mu wideo nagrania z najbliższymi przeciwnikami, ich zagrywkami, kilkoma poprzednimi spotkaniami oraz z meczami, w których mierzyli się z zespołami grającymi podobnie do Butler. Podobnie, czyli przede wszystkim twardo i fizycznie. Stevens w niesamowitym tempie pochłaniał informacje, które potem zamieniał na plan, wokół którego drużyna miała pracować w ciągu kilku kolejnych dni, włączając w to treningi, które Stevens wykorzystywał do przygotowania się już głównie pod kątem kolejnego przeciwnika. Nie miało znaczenia, czy mecz jest za jeden czy za cztery dni. Drużyna zawsze musiała być przygotowana w stu procentach.
Zawodnicy z początku byli totalnie zszokowani takim podejściem do tematu, dziwiąc się, że wiedzą o swoich przeciwnikach w zasadzie wszystko. Stevens potrafił jednak zastosować się do uwag Licklitera, który mówił, że powinien on przekazywać graczom tylko i wyłącznie to, co muszą wiedzieć i nic ponad to. Chodziło głównie o to, aby każdy zawodnik znał tendencje swojego bezpośredniego rywala, którego będzie bronić, ale też i wszystkich pozostałych. Dzięki temu obrona Butler mogła spokojnie zmieniać krycie i przechodzić pod zasłonami, bo każdy zawodnik doskonale wiedział jak gra i co lubi robić jakikolwiek gracz drużyny przeciwnej. Dzięki temu prawie każdy rzut oddawany przez rywali był kontestowany, a obrona z pomocy funkcjonowała na tyle wyśmienicie, że w zasadzie przy każdej akcji Butler mogli stosować podwojenia, nie tracąc przy tym efektywności swojej defensywy.
Wszystko dlatego, że to właśnie obrona była dla Stevensa najważniejszą rzeczą – około 85 procent przedsezonowych treningów skierowanych było właśnie na defensywę i już ten fakt świadczy o tym, jak bardzo Stevens ceni sobie dobrą obronę. Treningi miały na celu przede wszystkim wzmocnić fizycznie młodych zawodników. Były krótkie, lecz bardzo intensywne. Nic więc dziwnego, że w trakcie sezonu przeciwnicy nazywali nawet Butler zespołem grającym „brudną” koszykówkę. Chodziło jednak o to – jak mówił sam Stevens – żeby złamać ducha drużyny przeciwnej albo – jak mawiali zawodnicy Bulldogs – sprawić, by zrezygnowali. I tak, w 2010 roku Butler stali się pierwszą drużyną od wprowadzenia limitu czasowego na akcję w sezonie 1985/86, która dotarła do samego finału NCAA, wcześniej pięciokrotnie zatrzymując rywali poniżej 60 punktów.
Dotarcie do wielkiego finału w 2010 roku było zresztą ówcześnie największym sukcesem 33-letniego wtedy Brada – w jego zaledwie trzecim sezonie – i pierwszym awansem do Final Four w historii uczelni. Zresztą, już pierwszy sezon był zapowiedzią wielkich sukcesów, bo debiutujący Stevens zdołał wygrać 30 spotkań, co zaowocowało przedłużeniem umowy o kolejnych siedem lat. W kolejnym Butler wygrali o cztery mecze mniej, ale Stevens w ciągu dwóch lat zanotował bilans 56-10, co plasuje go na drugim miejscu wszech czasów, tylko za Billem Guthridge’em, który w swoich dwóch pierwszych sezonach odniósł 58 zwycięstw.
Stevens od zawsze kojarzony był ze stoickim spokojem i nieokazywaniem jakichkolwiek emocji. Dość powiedzieć, że nawet bostońscy zawodnicy mówią, że nie słyszeli, aby kiedykolwiek podniósł on głos. Niektórzy kwestionowali jego ducha rywalizacji, wskazując na brak emocji. Ciężko byłoby jednak znaleźć innego, równie kochającego rywalizację człowieka co Brad Stevens. Jego żona Tracy mówi, że nie chodzi nawet o to, że Stevens lubi rywalizację, ale on po prostu we wszystkim chce rywalizować. Tracy dodaje, że jej mąż nie znosi porażek i przeżywa je całym sobą. Sam Stevens twierdzi natomiast, że ze wszystkich wspaniałych momentów na uczelni najbardziej w pamięci zapadły mu porażki.
„Nie wiem czemu. Zdaje się, że to jest coś, co napędza.”
Jednocześnie, Stevens nigdy nie daje tego po sobie poznać. Jego spokojne podejście i wyrachowana postawa są jednak częścią procesu. Wszystko zaczęło się w pierwszym sezonie Brada na uniwerku, kiedy to Bulldogs przegrali jeden mecz różnicą jednego punktu, a on sam czuł, że był za bardzo spięty podczas spotkania, co przełożyło się na zawodników i ich postawę. Stevens postanowił więc, że od kolejnego meczu będzie starał się zachowywać spokój i być pewnym siebie, wpajając jednocześnie swoim zawodnikom, że liczy się tylko i wyłącznie następna akcja. I jak przyznaje ówczesny skrzydłowy Bulldogs, Matt Howard, to zdecydowanie pomagało:
„Może niektórzy lepiej reagują na trenera, który wydziera się z ławki. Kiedy ja jednak spoglądam w stronę trenera i ten nie szaleje, bo przeciwnicy zdobyli siedem punktów z rzędu to pomaga mi się to uspokoić i skupić na następnej akcji.”
Duch rywalizacji Stevensa sprawił, że non-stop wertował on przeróżne książki – poczynając o naukowych pracach na temat działania mózgu, a kończąc na poradnikach dotyczących sprawnego zarządzania firmą – tylko po to, by znaleźć jakiś cytat czy motywujące słowa. Uważał bowiem, że jeśli zawodnicy mają skupiać się tylko i wyłącznie na kolejnej akcji to jego zadaniem jest znalezienie czegokolwiek, co pomogłoby im w tej kolejnej akcji przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Nic dziwnego, że Stevens uzyskał renomę gościa, który czegokolwiek by nie robił to zawsze szukał tego czegoś, dzięki czemu to on zyska przewaga. A to wiązało się również z tym, że nie bał się on ryzykować – nie zwracał uwagi na to, że nikt nigdy wcześniej nie robił tego czy tamtego, skoro potencjalnie mogło przynieść to dobre skutki.
I tak, są dwa idealne przykłady na stoicki spokój Stevensa. Pierwszym jest mecz z Gonzagą, w której barwach grał jeszcze wtedy Kelly Olynyk. W styczniu 2013 roku na kampus uczelni Butler przyjechała ósma wtedy w krajowym rankingu drużyna, która jeszcze na 3.5 sekundy przed końcem spotkania prowadziła 63-62 i miała piłkę po błędzie kroków jednego z zawodników Bulldogs. Piłka z autu została jednak źle podana do Olynyka, przechwycił ją Roosevelt Jones i szaleńczym rzutem zapewnił swojej drużynie wygraną. Stevens stał obok ławki, ze splecionymi rękoma, patrząc jak jego drużyna wygrywa – mogłoby się wydawać przegrane – spotkanie, a fala rozentuzjazmowanych kibiców zalewa parkiet. Co zrobił chwilę potem? Podszedł do trenera drużyny przeciwnej, uścisnął mu dłoń i to by było na tyle. Żadnej radości, żadnej celebracji.
Drew Cannon, który obecnie jest specem od statystyk w bostońskim sztabie, tłumaczy, że niezależnie od tego, czy rzut Jonesa wpadłby do kosza, czy też nie – Stevens tak czy siak podszedłby do Marka Few i uścisnął jego dłoń. Dlaczego?
„Gdybyśmy trafili, a Brad zacząłby szaleć z radości to zawodnicy mogliby pomyśleć, że zwycięstwo to jedyne, co się liczy, a jeśli nie wygramy to wszystko, co robimy jest złe.”
W podobny sposób Stevens postąpił będąc już trenerem Celtics, kiedy to idealnie rozpisana przez niego zagrywka – coś, co Stevens naprawdę potrafi robić i nie powinno to dziwić, biorąc pod uwagę, że wszędzie szuka on przewagi, a więc czegoś co może potencjalnie dać jego drużynie w ostatecznym rozrachunku wygraną – przyniosła Celtom nieoczekiwane zwycięstwo w Miami. Także wtedy nie okazał on większego entuzjazmu, ze spokojem oglądając jak rzut Jeffa Greena wpada do kosza, a Bostończycy cieszą się z wygranej na terenie broniącego tytułu mistrza NBA zespołu. Zaraz po meczu, Stevens podkreślał, że nie można zbytnio zachwycać się tym jednym zwycięstwem, bo przed drużyną kolejne mecze, do których trzeba się przygotować. A jak wiecie, przygotowanie to dla Stevensa rzecz najważniejsza. Zresztą, jak sam mówi:
„Im bardziej jestem przygotowany, tym będę spokojniejszy.”
Z drugiej strony, jeśli zawodnicy nie spełniali poleceń czy założeń taktycznych Stevensa to ten potrafił po prostu się wkurzyć, bo tak też czasem trzeba. Gordon Hawyard wspomina jak kiedyś Stevens wyrzucił kilku zawodników z treningu, bo ci nie robili tego, co powinni robić we właściwy sposób. Nie była to zresztą jedyna taka sytuacja, ale nie ma się czemu dziwić, bo jak tłumaczy Hayward:
„Zwraca niesamowitą uwagę na detale. Gdy nie skupiasz się na tych detalach to on potrafi całkiem nieźle się o to wkurzyć.”
O przywiązaniu do detali mówią zresztą także obecni zawodnicy Celtics, którzy już od obozu przygotowawczego nazywają Stevensa „perfekcjonistą” – Brandon Bass zaznaczył, że największą różnicą między Stevensem a Dokiem Riversem jest „zwracanie większej uwagi na detale”, a Kris Humphries powiedział nawet, że Stevens jest „chyba najbardziej zwracającym uwagę na detale trenerem, z jakim miałem przyjemność pracować”. Jeśli więc Stevens uzna, że nie robisz tego, co powinieneś i nie skupiasz się na tym, na czym powinieneś to nie będzie miał oporu, żeby na ciebie nakrzyczeć. Doskonale zdaje on sobie bowiem sprawę z tego, że jest to bardzo dobra technika motywacyjna.
Świadczy o tym sytuacja z pewnego spotkania Butler, kiedy to Ronald Nored – obecnie także pracujący w Bostonie – nie zachwycał w defensywie, choć z tego był przecież głównie znany. Stevens wziął więc czas, złapał kartkę z nazwiskami zawodników drużyny przeciwnej i zapytał tak głośno jak się tylko dało: „przeciwko komu Ron Nored może bronić?”. Poskutkowało, bo Stevens trafił w czuły punkt. Niesłychanie zmotywowany Nored zaraz po wejściu na parkiet po prostu wyłączył swojego vis-a-vis z gry, a Butler ostatecznie wygrało mecz.
Jest też pewna niesamowita historia, która z jednej strony pokazuje, że Stevens potrafi czasem uderzyć pięścią w stół, a z drugiej udowadnia jak dobrym jest on trenerem i jednocześnie motywatorem. 22 grudnia 2009 roku Bulldogs przegrali swój czwarty mecz w sezonie (mając też na koncie już osiem wygranych). Ośmiopunktowa porażka z Alabama-Birmingham była najwyższą od… 87 spotkań. Drużyna jechała więc na Święta Bożego Narodzenia w niewesołych nastrojach i w takich też pojawiła się po świątecznej przerwie. Na pierwszym, porannym treningu zawodnicy byli nieobecni, jakby obojętni. Co zrobił więc Stevens? Zabrał ze szatni dosłownie wszystko, łącznie z cytatami, które tam wisiały. Na środku zostało tylko trofeum za drugie miejsce po przegranej w finale Horizon League z poprzedniego sezonu. Przekaz był jasny. Skupcie się, grajcie tak jak graliście i w najlepszym przypadku znów skończycie na drugim miejscu. Następnie Stevens – bardzo spokojny, jak przypomina sobie Nored – wskazał na puste miejsca na ścianach i poprosił zawodników, by przypomnieli sobie wiszące tam uprzednio cytaty. Nie wszyscy potrafili jednak to zrobić.
„To nie wisi tam tylko po to żeby wisieć. Jest tam z jakiegoś powodu. Jeśli wszyscy będziecie wierzyć to razem będzie to idealnie współgrało.”
Od tamtego momentu zespół wygrał 25 meczów z rzędu, awansując do Final Four i przegrywając dopiero w wielkim finale z Duke. „To był wielki moment.” mówi z perspektywy czasu Stevens. Niemniej jednak, również po drodze do tego wielkiego sukcesu było sporo fajnych momentów. Jeden z zawodników, Willie Veasley, wytłumaczył na przykład, co Stevens mówił swoim zawodnikom, gdy w meczach z Syracuse i Kansas State rywale odjeżdżali, notując sporych rozmiarów serie punktowe.
„Trener brał czas i mówił kilka uspokajających słów. Następnie powiedział, że w nas wierzy, kocha nas i wygramy spotkanie.”
Niestety, ostatecznie Butler pod wodzą Stevensa nie zdobyli mistrzostwa. Dwukrotnie meldowali się w Final Four, dwukrotnie przegrywając w decydującym o mistrzostwie spotkaniu. W 2010 roku z Duke Blue Devils (59-61), gdy rzut rozpaczy Gordona Haywarda tylko trafił w obręcz, w 2011 z Connecticut Huskies (41-53) prowadzonych przez Kembę Walkera. Tak czy siak, wielkie sukcesy uniwersyteckiego kopciuszka sprawiły, że zarówno sama uczelnia, jak i Stevens stały się bardziej rozpoznawalni i uzyskały szacunek oraz należną renomę. Najlepszym tego dowodem niech będzie fakt, że po sezonie 2009/10 sam prezydent USA – Barack Obama – zadzwonił do Stevensa, by osobiście złożyć mu gratulacje. Nie tylko jednak Obama gratulował Stevensowi, bo listy przychodziły w zasadzie z całego świata. Dodatkowo, dzięki występie w Final Four uczelni łatwiej było zachęcić nowych zawodników do przyjścia na kampus.
8 kwietnia 2010 roku Stevens podpisał z Butler przedłużenie kontraktu aż do sezonu 2021/22, ucinając wszystkie spekulacje. Mówiło się bowiem, że jest kilka uczelni, które kuszą Brada wysoko płatnymi ofertami. Zresztą, nie tylko wtedy Stevens był kuszony, bo również w kolejnych latach nie obyło się bez propozycji od innych uniwerków, które jednak Stevens systematycznie odrzucał. Najpoważniejszą ofertę mieli wystosować w marcu 2013 roku UCLA, którzy podobno byli skłonni zapłacić Stevensowi ponad $2.5 milionów dolarów za opuszczenie Butler. Plotki mówiły, że obie strony prowadzą zaawansowane rozmowy, jednak okazało się to być tylko i wyłącznie kłamstwem – lojalność Brada do Butler zawsze zwyciężała, a on sam dziwił się, że ludzie mogą w ogóle myśleć, iż miałby on opuścić uczelnię. Zresztą, mówił, że próbował postawić się w sytuacji, gdzie musiałby powiedzieć swoim zawodnikom, że ich opuszcza i przenosi się do innej szkoły, jednak po prostu nie mógł tego zrobić.
„Butler było jednym miejscem, w którym chciałem trenować na poziomie akademickim.”
Nikogo nie powinno jednak dziwić to, że Stevensa chciało mieć u siebie naprawdę wiele drużyn. W końcu w ciągu sześciu lat wygrał on aż 166 spotkań, co nie udało się żadnemu innemu trenerowi w żadnym sporcie w całej historii. Stało się jasne, że jeśli Stevens miał opuścić Butler – miejsce, w którym czuł się bardzo dobrze i miejsce, które po prostu było jego domem – to na pewno nie odchodząc do innego uniwerku. A to oznaczało, że Stevens mógłby odejść tylko i wyłącznie do NBA.
Ktoś kiedyś powiedział Stevensowi, że NBA tym się różni od gry akademickiej, że jest bardziej jak partia szachów. Brad zaczął więc rozmawiać z trenerami, oglądać spotkania, analizować zagrywki, a także rozmawiać z zawodnikami. Jak opowiada Hayward, który został wybrany w Drafcie 2010 z numerem dziewiątym:
„Dzwonił i zdaję się, że rozmawialiśmy głównie o Butler czy o moim progresie, ale wiele razy skończyliśmy na rozmowach o NBA. Chciał wiedzieć, czy dana zagrywka, czy dana obrona zadziałałby w NBA. Zawsze mówił nam, że nigdy nie opuściłby Butler na rzecz innego koledżu, więc pozostawało tylko jedno miejsce.”
Cała ta koncepcja szachów bardzo bowiem zaintrygowała Stevensa – na tyle że zaczął interesować się NBA zdecydowanie mocniej niż dotychczas. Ojciec Stevensa wspomina, że Brad powiedział mu kiedyś, iż chciałby trenować na poziomie akademickim przez jakieś 10 czy 15 lat, a następnie spróbować swych sił w NBA. Danny Ainge miał jednak inne plany.
***
Pod koniec czerwca 2013 roku Stevens i jego żona Tracy sprzedali dom i zamieszkali z matką Brada. Z Tracy poznali się jeszcze na Uniwersytecie DePauw, gdzie grała ona w szkolnej drużynie piłki nożnej. Na trzeciej randce Stevens zabrał ją na mecz do oddalonego o prawie 150 km miasta Anderson w Indianie. Przez całą drogę rozmawiali o koszykówce. No, w zasadzie rozmawiał tylko Brad, bo Tracy jedynie słuchała. Pobrali się w sierpniu 2003 roku. 10 lat później mieszkali jednak z matką Brada, gdy na telefonie Stevensa włączyła się poczta głosowa. Z ciekawą propozycją dzwonił generalny menedżer Celtics, Danny Ainge.
Dla Tracy to był znak. Nie mieli stałego miejsca zamieszkania, więc świat zdawał się im mówić, że powinni iść naprzód. Jej zdanie było równie ważne, gdyż od lat jest ona agentką Brada. Nie była to łatwa decyzja, ale ostatecznie Stevensowie postanowili, że taka szansa może się już nie powtórzyć, dlatego też Brad przystał na propozycję Ainge’a. I tak, gdy Boston Celtics ogłosili, że ich siedemnastym w historii trenerem będzie Brad Stevens to większość osób była po prostu zaskoczona. Po pierwsze, informacja ta spadła jak grom z jasnego nieba. Po drugie, nikt nie spodziewał się, że najbardziej utytułowana organizacja w NBA zdecyduje się oddać stery tak młodemu trenerowi, który nie ma żadnego doświadczenia na zawodowych parkietach. Najbardziej zaskoczeni byli jednak nie kibice w Bostonie, lecz cała akademicka społeczność uniwersytetu Butler. Nikt bowiem w Indianie nie dopuszczał w ogóle takiej myśli, iż Stevens – a więc jeden z nich – może odejść.
Roosevelt Jones – ten sam Roosevelt Jones, który trafił szalonego game-winnera przeciwko Gonzadze i który zostawał na kolejny sezon – robił sobie akurat nowy tatuaż w St. Louis. Dostał wiadomość tekstową o treści „Zadzwoń do mnie jak najszybciej”. Nadawcą był Stevens, jednak Roosevelt nie mógł dzwonić, póki tatuaż nie był skończony. Od razu zaczął zastanawiać się, o co może chodzić. Pół godziny bardzo niepewnie zadzwonił do Stevensa, a ten – bardzo ostrożnie dobierając słowa – powiedział mu, że nie będzie jego trenerem w następnym sezonie. Jones przerwał mu, prosząc by to powtórzył. Nie mógł bowiem uwierzyć. Nikt nie mógł uwierzyć.
Alex Barlow, obrońca Bulldogs, otrzymał z kolei sms-a od Michaela Lewisa, jednego z asystentów, który pomagał Stevensowi przy okazji ostatniego dnia jego obozu zorganizowanego wtedy na uczelni. Lewis pisał, że o 17:30 jest zebranie zespołu, dodając by nie tylko się pojawić, ale by być tam na czas. Barlow – obchodzący tamtego dnia 21. urodziny – z początku pomyślał, że to nic poważnego – w końcu zbliżało się Święto Narodowe 4 lipca znane też jako Dzień Niepodległości. Większość zawodników, ale również trenerów, wyjeżdżało do swoich rodzin na cały weekend, dlatego też Barlow sądził, iż zebranie będzie miało na celu ustalenie terminarza przygotowań po powrocie z przerwy świątecznej.
Jak się okazało, nie miało. Gdy tylko Barlow zobaczył wchodzącego nietypowo szybkim krokiem Stevensa do szatni, a następnie dostrzegł łzy w jego oczach to wiedział, że musiało stać się coś poważnego. Stevens z trudem w głosie rozpoczął:
„Nigdy nie myślałem, że będę musiał to powiedzieć…”
Pauza, łzy.
„… ale nie będę trenerem Butler w przyszłym sezonie.”
W szatni zapanowała cisza. Większość zawodników spuściła swoje głowy, zastanawiając się, czemu i co się tak właściwie stało. Niektórzy przypomnieli sobie historię Chucka Pagano, u którego zdiagnozowano białaczkę, niektórzy pomyśleli o Ricku Majerusie, który zmarł na atak serca, zmagając się wcześniej z problemami zdrowotnymi. Barlow przyznał potem, iż pierwsze o czym pomyślał, to że Stevens lub ktoś z jego rodziny był chory. Coach wyjaśnił jednak, że objął pracę w Bostonie. I mimo, że przypuszczenia Barlowa na całe szczęście się nie potwierdziły to i tak był w wielkim szoku, słysząc te wiadomości. Zresztą, większość zawodników nie mogła uwierzyć, że to naprawdę się dzieje – szczególnie szóstka freshmanów, która dopiero zaczynała swoją przygodę z Butler, głodna nauki i gry dla Stevensa.
Stevens powiedział swoim zawodnikom, że będzie do ich dyspozycji w mało używanym do tej pory biurze, z dala od zgiełku, mediów i pytań, gdyby chcieli z nim porozmawiać. I rzeczywiście chcieli, bo Stevens spędził właśnie w tamtym biurze kilka kolejnych godzin, rozmawiając, śmiejąc się ze swoimi podopiecznymi i wspominając wszystko, co udało im się osiągnąć. Resztą wieczora spędził rozmawiając telefonicznie z innymi, także byłymi zawodnikami. Wszystkich pocieszał, mówiąc że od 2000 roku Butler zatrudniło czterech trenerów i za każdym razem uczelnia robiła krok do przodu – i tym razem nie będzie inaczej.
Swoim asystentom po raz pierwszy powiedział tego samego dnia, kiedy dowiedzieli się też zawodnicy. Około 8:00 zadzwonił do Brandona Millera i Michaela Lewisa oznajmić im, że za kilkanaście minut usiądzie z przedstawicielami Boston Celtics, by rozmawiać o podjęciu pracy na stanowisku głównego trenera Celtics. Miller chwilę po rozmowie odwrócił się do Lewisa i prosto z mostu walnął, że Stevensa już z nimi nie ma. Wiedział bowiem, że choć wcześniej Stevens odrzucał wszystkie oferty to tym razem jednak było to coś zupełnie innego. To była oferta Boston Celtics. Oferta pracy w NBA. Na dodatek, już sam fakt, że Celtics przylecieli specjalnie i osobiście do Stevensa był już sygnałem, że rozmowy są poważne i jak najbardziej zaawansowane.
Około 8:30 w domu matki Stevensa, w którym Brad pomieszkiwał z Tracy, pojawili się generalny menedżer Danny Ainge, właściciele Wyc Grousbeck i Stephen Pagliuca oraz asystent menedżera Mike Zarren. A więc, oto jest. Prawdziwa propozycja z NBA. Przedstawiciele Celtics złożyli Stevensowi ostateczną już propozycję po 10 dniach szybkiej rekrutacji. Brad doskonale zdawał sobie sprawę, że taka oferta może się już drugi raz nie powtórzyć. Około godzinę potem zwrócił się do Tracy, której powiedział:
„Zróbmy to.”
Przedstawiciele Celtics wrócili do Bostonu, Stevens pojechał z kolei na kampus, gdzie miał poprowadzić ostatni dzień swojego obozu. W drodze zadzwonił do jednego ze swoich przyjaciół, mówiąc mu o wszystkim. I jak sam przyznaje, to właśnie wtedy wszystko zaczęło do niego docierać. Nie tylko sam fakt, że zostanie trenerem Celtics, ale też to, z czym będzie musiał się zmierzyć w najbliższych godzinach. I to właśnie wtedy po raz pierwszy łzy zaczęły napływać mu do oczu. Uświadomił sobie bowiem, że właśnie trwa jego ostatni dzień na uniwerku Butler.
„W całym życiu płakałem pewnie z trzy razy. Tyle samo razy płakałem tamtego jednego dnia.”
Po przyjeździe na kampus powiedział o wszystkim Barry’emu Collierowi. Stevens od samego początku swojego flirtu z Celtics mówił mu o wszystkim i starał się, aby Collier był na bieżąco. Gdy ten obudził się tamtego ranka był niespokojny i ciekawy, czy będzie musiał szukać nowego trenera. Zdawał sobie sprawę, że za kilka godzin wszystko się zadecyduje i wszystko będzie już wiadome. W południe, gdy wiedział że Stevens zdecydował się przyjąć ofertę Celtics, usiadł bezradnie w swoim biurze – nie mógł bowiem zrobić nic, aby zatrzymać swojego wychowanka w klubie. Wiedział, że żadna kontroferta nie podziała, bo Brad już zdecydował. Odchodzi.
Głównie dlatego nawet nie zaproponował, by Brad jeszcze raz wszystko przemyślał. Nie miał też zamiaru rozmawiać o poprawie warunków obowiązującego lub przedstawiać ofertę nowego kontraktu. Zamiast tego, zaczął wraz ze Stevensem wspominać wszystko to, co stało się na uniwerku za kadencji Brada. Nie trzeba było dużo czasu, by obaj zaczęli płakać ze wzruszenia na samo wspomnienie o finałowym meczu tournamentu w 2010 roku. Do dzisiaj Collier z czułością i wzruszeniem mówi o tamtych chwilach:
„Nigdy nie widziałem takiego Brada. To było bardzo, bardzo emocjonalne dla nas obu.”
Rozmawiali przez około godzinę, zanim Stevens wyszedł powiedzieć reszcie swoich współpracowników. Collier z kolei zabrał się do pracy i natychmiastowo zaczął poszukiwać nowego trenera dla Butler. Z drugiej strony, trzeba też jednak było przekazać jakoś tę informację jeszcze niczego nieświadomym mediom. Niestety, Jim McGrath, który przez długie lata odpowiadał za kontakt z mediami wyjechał na wakacje, tak więc jego obowiązki musiał przejąć Josh Rattray. Był on w szpitalu, trzymając na rękach swoją nowo narodzoną siostrzenicę, gdy zadzwonił telefon. Rattray już wcześniej słyszał od przyjaciela, że Stevens prawdopodobnie podpisze umowę z Celtics, tak więc gdy zobaczył, kto dzwoni – a dzwonił Collier – to wiedział już, o co chodzi. Zdał sobie też sprawę, że zaplanowany weekend, który miał spędzić z rodziną i przyjaciółmi, właśnie się skończył.
Chwilę potem był już w drodze powrotnej do Indianapolis, gdzie jeszcze wieczorem miała odbyć się konferencja prasowa. Rattray żartuje, że gdy przekazał informację rodzinie to ci bardziej przejmowali się odejściem Stevensa, aniżeli faktem, że Rattray musi z tego powodu ich opuścić. W ciągu godziny napisał on raport, który miał zaszokować cały koszykarski świat. Musiał jednak skonsultować się jeszcze z Collierem, ale wyładował mu się telefon. Przebywał w Starbucksie, poprosił więc jednego z klientów o użyczenie komórki. Ten odrobinę się wahał, lecz gdy spanikowany Rattray powiedział mu, że dzieje się coś naprawdę ważnego, a następnie klient zobaczył logo Butler na jego koszulce to w końcu zrozumiał, że to nie jest żaden żart.
Collier zaakceptował raport i nakazał Rattrayowi, by wysłał go o 17:35. W momencie, gdy rozmawiali trwała też rozmowa Stevensa ze zawodnikami. Rattray sprawdził więc tekst jeszcze raz, a następnie poprawił tytuł, by był z wielkich liter – STEVENS ZATRUDNIONY PRZEZ CELTICS. Chwilę potem news pojawił się w internecie, a sam Rattray wszedł na twittera, by zobaczyć jak zareaguje koszykarski świat i jak szybko informacja ta będzie się rozprzestrzeniać. Kilka godzin później Stevens znalazł chwilę, by napisać oświadczenie, które miało zostać wydane jeszcze przed końcem dnia. Gdy skończył, spróbował przeczytać je na głos Tracy, lecz przerwał po zaledwie jednym zdaniu.
„Szczerze kochamy Uniwersytet Butler i Indianapolis…”
Po raz kolejny tego dnia rozpłakał się, tym razem – jak sam przyznaje – całkiem nieźle. Collier z kolei przygotowywał się do konferencji, gdzie z pewnością miał usłyszeć kilka trudnych pytań. W sali konferencyjnej nie było pustego miejsca, gdy Collier zaczął od pochwał i podziękowań dla Stevensa. Jego odejście nazwał dość niespodziewanym, jednak zapewnił jednocześnie, że Butler sobie poradzi i z uniwerkiem wszystko będzie dobrze. Odszedł trener, ale cele, oczekiwania i proces się nie zmieniają. Do domu wrócił po 22, jednak dzień się jeszcze nie skończył – w kolejnych godzinach rozmawiał z mnóstwem agentów, którzy reprezentowali ponad siedemdziesięciu trenerów zainteresowanych wakatem w Butler. Ostatecznie wszystko zostało w rodzinie, bo trzy dni później na głównego trenera awansował Miller. Skończyła się tym samym sześcioletnia era Brada Stevensa, na której koniec nikt nie był gotowy – Stevens był bowiem „jednym z nich”. Trenerem, który dwukrotnie poprowadził kopciuszka z Butler do Final Four i człowiekiem, który dał im tyle niezapomnianych wrażeń.
Jednocześnie, ani Stevens nie zapomniał o swoich zawodnikach, a zawodnicy nie zapomnieli o Stevensie. Podczas tylu lat pracy wytworzyły się relacje, które przetrwają i pozostaną do końca życia, a dla samego Stevensa są często ważniejsze niż wszystkie bilanse, nagrody i trofea. Dość powiedzieć, że niektórzy byli zawodnicy wysyłają mu kartki z życzeniami na Dzień Ojca. Gdy u jednego z zawodników – Andrew Smitha – który grał dla Stevensa cztery lata i miał spory udział w osiągnięciu dwóch z rzędu Final Fours, zdiagnozowano raka to Stevens, już jako trener Celtics, dokładnie cztery dni po ogłoszeniu przez Smitha tej smutnej wiadomości zjawił się w jego domu, by go po prostu wesprzeć. I tak, w zasadzie nie znajdzie się osoby, która powiedziałaby o Bradzie złego słowa. Bardzo fajnie ujął to długoletni przyjaciel Stevensa, Ryan Hidinger:
„Jest jednym z tych ludzi, których widzisz i myślisz sobie 'Nikt nie jest aż tak dobrym człowiekiem.’ Ale on jest czysty jak łza.”
Stevens już od pierwszego dnia w Bostonie robił zresztą bardzo dobre wrażenie, które z każdym tygodniem było coraz większe. Ainge zdradził, że od samego początku był on jego pierwszym kandydatem, którego obserwował – i doceniał – już od dłuższego czasu. Stevens od razu wziął się za budowanie relacji z zawodnikami, pojawił się nawet na obozie Rajona Rondo, wysłał też list do byłych bostońskich zawodników, informując ich, że jeśli kiedykolwiek chcieliby wziąć udział w treningu czy pojawić się na jakimkolwiek meczu to niech zgłoszą się do jego biura. Dodał, że zawsze są mile widziani w Bostonie. Nic dziwnego, że podczas media day Ainge zażartował, że już chciałby przedłużyć kontrakt Stevensa o kolejne cztery lata. Pół żartem, pół serio Ainge doskonale zdaje sobie bowiem sprawę, że ma właściwego człowieka na stanowisku trenera.
Co ciekawe, Stevens zatrzymał kopię książki Russella, którą otrzymał od Licklitera, a na podstawie której skrócili nieco wspólnie „The Butler Way” – czytał ją oraz wszystkie zostawione tam przez siebie notki, gdy leciał do Bostonu, gdzie miał zostać zaprezentowany jako nowy head coach. I już w swoim pierwszym wystąpieniu powiedział coś, o czym wcześniej mówił Russell mając na myśli Celtic Pride, a co tylko potwierdzało, że jest on właściwą osobą na właściwym miejscu:
„Myślę, że kultura jest najważniejszą rzeczą.”
Teraz, po wielu latach, Stevens mówi, że nauczył sobie radzić z porażkami, ponieważ zyskał lepszą perspektywę będąc trenerem. Nie oznacza to jednak, że osłabła jego wola zwycięstwa. Ba, ona chyba wciąż rośnie. Nored zapytany kiedyś, czy Stevensa może coś zadowolić bez wahania odpowiedział przecząco. Tracy, mierząc się z tym samym pytaniem, musiała przez minutę pomyśleć nad odpowiedzią, zanim powiedziała, że jeśli zdobyłby mistrzostwo to pewnie pocieszy się przez dzień czy dwa, a następnie zacznie gonić kolejne. Dodaje:
„To ciągłe dążenie. Jego chęć do rywalizacji i bycia najlepszym nie mają swojego końca.”
Brad nie odpuszcza nawet swojemu synkowi, Brady’emu, z którym grają na podjeździe ich nowego domu lub też w budynkach treningowych Celtics w Waltham. Stevens uważa jednak, że to właśnie wtedy – gdy może pograć z synem lub pobawić się z jego młodszą siostrą Kinsley – czuje się najlepiej. To właśnie wtedy czuje się spełnionym człowiekiem, choć przyjaciele, rodzina, byli trenerzy i koledzy – wszyscy mówią, że Stevens jest jedną z niewielu osób, które odniosłyby sukces w każdej dziedzinie dzięki połączeniu niezwykłego intelektu i wielkiej determinacji. Stevens urodził się jednak w Indianie, a więc w zasadzie nie miał wyboru. Musiał odnieść sukces w koszykówce. Z drugiej strony, jest on dopiero na początku swojego ciągłego dążenia. Jeden sukces nie wystarczy. Głównie dlatego Stevens – najmłodszy trener w lidze, młodszy przecież od kilku wciąż grających zawodników – cały czas uczy się, czyta, przyswaja wskazówki. Wszystko po to, by stawać się coraz lepszym i mieć większe szanse na powtórzenie sukcesów, zmniejszając tym samym szanse na gorycz porażki.
Artykuł powstał na podstawie serii artykułów Baxtera Holmesa z Boston Globe.