Analiza: Bradley w mid-range

Gdy trzy tygodnie temu pisałem o tym, że Avery Bradley nigdy nie będzie rozgrywającym nie spodziewałem się, że rozgorzeje dyskusja nie mniejsza niż te o Rajonie Rondo z lutego br. Zamysłem tamtego wpisu było stanowcze powiedzenie, że Bradley nigdy nie rozwinie swojej gry na tyle, by stać się rozgrywającym, ale sęk w tym, że nie musi tego robić – najefektywniejszy jest bowiem, gdy gra jako rzucający. Potwierdzał to w zeszłych sezonach obok Rondo czy w tym, grając obok Jordana Crawforda. Tamten tekst zwracał też jednak uwagę na to, że Bradley już w drugiej połowie sezonu 2011/12 udowadniał, że potrafi punktować. W pierwszym miesiącu tego – potwierdził, że potrafi trafiać z mid-range.

Wiele osób uważa Avery Bradleya za ofensywne beztalencie, które nie potrafi rzucać. Może jest to zbytnie uproszczenie tych opinii, ale mniej więcej taki stosunek wobec Avery’ego ma wielu kibiców, którzy uważają go za zawodnika jednowymiarowego, czyli tylko i wyłącznie gracza defensywnego. Bradley graczem defensywnym jest wybitnym (co pokazuje choćby miejsce w drugiej piątce najlepszych obrońców w zeszłym sezonie), ale do bycia wybitnym zawodnikiem ofensywnym jest mu jeszcze bardzo daleko – to fakt. Nie można jednak zapominać o dwóch rzeczach: pierwszą z nich jest to, że Bradley od samego początku kariery ma pod górkę. Drugą, że w tym sezonie Bradley jest w czołówce ligi, jeśli chodzi o półdystans.

Bradley nie miał łatwego wejścia do ligi – z bycia prospektem numer jeden w kraju spadł na dziewiętnaste miejsce w drafcie. Jeszcze przed obozem treningowym musiał poddać się operacji kostki, która znacząco utrudniła mu debiutancki sezon. Jak dziś pamiętam, gdy wszyscy psioczyliśmy się na Bradleya, ówczesnego żółtodzioba, który jak totalny żółtodziób grał. Warto jednak dodać, w jakich warunkach przyszło Bradleyowi debiutować – z jednej strony miał obok siebie tak wybitne koszykarskie osobistości jak Kevin Garnett, Paul Pierce, Ray Allen czy Doc Rivers, ale z drugiej strony od razu trafił do klubu walczącego o mistrzostwo z trenerem, któremu nie w sukurs było rozwijanie młodzieży.

Każdy błąd Bradleya oznaczał więc spadek na ławkę, a każde nieudane zagranie przyprawiało o mdłości nie tylko kibiców, ale też samego Riversa, który nie miał innego wyjścia jak skracać minuty Bradleyowi, by w końcu wysłać go nawet do D-League. Ostatecznie w swoim debiutanckim sezonie wystąpił on w ledwie 31 spotkaniach, grając przeciętnie po nieco ponad pięć minut. Odrodzenie nastąpiło w kolejnym sezonie, gdy Bradley z debiutanta, na którego złościł się każdy bostoński fan, zmienił się w zawodnika, którego zaczęliśmy zwać x-factorem i wierzyć, że może on być głównym czynnikiem, dzięki któremu Celtowie stawią czoła nawet Miami Heat, jeśli ci staną na ich drodze do mistrzostwa. Co sprawiło, że zaczęliśmy tak myśleć?

Bradley zyskał na kontuzji Raya Allena, wskoczył do pierwszej piątki i w pełni wykorzystał swoją szansę, grając obok Rajona Rondo basket życia. W 18 spotkaniach, które rozpoczął w wyjściowym w składzie w miejscu Raya Allena notował on średnio 11.6 punktów na skuteczności 51.4% z gry oraz 48.7% zza łuku. Jego ofensywny rating (punkty zdobyte na 100 posiadań z danym zawodnikiem na parkiecie) wyniósł 102.2, a z kolei jego eFG był na poziomie 56% (dla porównania: w przekroju całego tamtego sezonu było to 52.5%, w sezonie debiutanckim oraz tym i poprzednim Bradley do poziomu 50% się nie zbliżył, i póki co nie zbliża, bo w tym sezonie przekracza trochę ponad 45%). Tak przedstawia się shotchart Bradleya z sezonu 2011/12, w którym z mid-range trafił on ogółem 62 ze 146 rzutów (42.5%):

Shotchart Avery Bradleya 11/12

(legenda: zielony – powyżej ligowej średniej, żółty – w granicach ligowej średniej, czerwony – poniżej ligowej średniej)

Warto podkreślić, że Bradley w sezonie 2011/12 trafił 55% trójek z rogów boiska (w tym 18/25 z prawego skrzydła, co pięknie widać powyżej), a ogółem jego skuteczność z tamtego sezonu wyniosła 49.8% z gry oraz solidne 40.7% zza łuku (co dało solidny, ponad 55-procentowy true shooting percentage). Niestety, w playoffach pojawiły się problemy z barkami (to może tłumaczyć znaczną obniżkę formy Bradleya w fazie posezonowej), które ostatecznie wykluczyły go z gry tuż przed awansem Celtów do Finałów Konferencji – AB wypadł po czwartym spotkaniu 7-meczowej serii z 76ers. Już wtedy wiedzieliśmy jednak, że świetna defensywa Bradleya w połączeniu z dobrą postawą w ataku mogą sprawić, że w końcu zaczniemy mówić o nim jako o zdecydowanie lepszej wersji Tony’ego Allena. Gdyby tylko nie te barki…

Wypadające barki i konieczna podwójna operacja sprawiły bowiem, że Bradley już po raz trzeci z rzędu (sezon 2011/12 nie rozpoczął się przecież zgodnie z planem przez lokaut, który opóźnił start rozgrywek o prawie dwa miesiące) stracił obóz przygotowawczy i do gry wrócił dopiero w styczniu. Jego wpływ na defensywę widoczny był gołym okiem, ale tak samo widoczny był wielki dołek rzutowy, w jaki Bradley wpadł. Dołek ten z pewnością związany był z zabiegami na obu barkach.

„Po prostu nie byłem w stanie trafiać swoich rzutów. Jednak wiedziałem o tym. Pamiętam, że jak wracałem na parkiet po kontuzji to Ty Lue wziął mnie na bok i powiedział 'Wiesz, że będziesz przechodził przez dołek, tak?’ Dodał, że to przez te kontuzje. I to zabawne, ponieważ się wtedy zaśmiałem. Nie to, że się z nim nie zgadzałem, ale zaśmiałem się i pomyślałem sobie 'Kurczę, mam nadzieje że on nie ma racji.’ I rzeczywiście miałem okropny dołek, kiedy nie po prostu nie mogłem trafić ani jednego rzutu. Pamiętam, że [Lue] przyszedł potem do szatni i powiedział 'A nie mówiłem? Musisz po prostu znaleźć inne sposoby na zdobywanie punktów.'”

Sęk jednak w tym, że Bradley tych innych sposobów nie znalazł. Od samego początku nie był on bowiem zbyt dobrym slasherem czy finisherem, bardzo przeciętnie spisując się pod samym koszem. Wszystko z powodu relatywnie słabych warunków fizycznych, które nie pozwalają Bradleyowi na skuteczne kończenie akcji wokół obręczy. W zeszłym sezonie trafił stamtąd ledwie 74 ze 167 oddanych rzutów (44.31%), w tym nie jest o wiele lepiej (38/74, 51.35%). Wracając jednak jeszcze do tego poprzedniego sezonu – Bradley, powracając po kontuzji, a na dodatek grając bez swojego partnera z backcourtu (a to obok Rondo jest on przecież najefektywniejszy) i niejako przejmując jego obowiązki, zakończył sezon ze średnią 9.2 punktów na mecz przy trochę ponad 40-procentowej skuteczności. Dość powiedzieć, że jego PER (wskaźnik efektywności zawodnika) na poziomie mniejszym niż 9 był jednym z najgorszych w NBA wśród zawodników, którzy średnio grali ponad 25 minut. Podobny PER mieli tylko nasz stary znajomy Kendrick Perkins, który chyba do tej pory nie może odnaleźć się w OKC oraz Quentin Richardson, który zagrał… w jednym meczu. Shotchart Bradleya z sezonu 2012/13 niejako potwierdzał tę słabą efektywność (choć trafił on solidne 74/172 z mid-range, co dało 43% skuteczności):

Shotchart Avery Bradleya 12/13

(legenda: zielony – powyżej ligowej średniej, żółty – w granicach ligowej średniej, czerwony – poniżej ligowej średniej)

Nic więc dziwnego, że Bradley na poważnie wziął się do roboty podczas offseasonu, w zasadzie pierwszego normalnego offseasonu w swojej zawodowej karierze. Latem pracował on z Chrisem Hyppą, głównie po to, by rozwinąć swoją grę po dryblingu. Już na pierwszym spotkaniu Bradley postawił Hyppie zadanie: przemień mnie w all-stara. Obaj oglądali więc mnóstwo filmów z wieloma obrońcami na poziomie all-star, by wymienić choćby Rajona Rondo, Kyrie Irvinga, Paula George’a czy Dwyane’a Wade’a.

„Sporo oglądałem grę Rondo, ponieważ on jest niesamowity. Chciałem zrobić wszystko, co mogłem, by stać się lepszym zawodnikiem.”

Wcześniej wymieniona czwórka (Rondo w najmniejszym stopniu) potrafi bowiem samemu wykreować sobie pozycję, co niekoniecznie potrafi jeszcze Bradley, a co musieć potrafi, jeśli chce stać się zawodnikiem groźnym po atakowanej stronie parkietu. I co by nie mówić, jeszcze nie tak dawno Bradley zdobywał średnio 0.943 punktu po rzutach po dryblingu (via Chris Forsberg z 21 listopada) i nie był to może wynik na poziomie Curry’ego (1.1) czy Ellisa (1.09), ale Bradley był już w pobliżu takich tuzów jak Irving (0.958) czy Parker (0.946). Efekty przynoszą też regularne treningi z Ronem Adamsem, którego głównym zadaniem było przywrócenie stałego mechanizmu rzutu Bradleya. I jak na razie ten mid-range w tym sezonie wygląda całkiem nieźle:

Shotchart Avery Bradleya 13/14

(legenda: zielony – powyżej ligowej średniej, żółty – w granicach ligowej średniej, czerwony – poniżej ligowej średniej)

Jeśli policzmy wszystkie próby Bradleya z półdystansu to wyjdzie nam, iż na 123 oddane rzuty 56 znalazło drogę do kosza, co daje bardzo solidną skuteczność na ponad 45-procentowym poziomie. Tak dobry procent stawia go w ścisłym gronie ligi (wśród zawodników, którzy oddali co najmniej 75 rzutów z mid-range) – Bradley jest bowiem w top8, wyprzedzając m.in. Klaya Thompsona czy Chrisa Paula:

Statystyki mid-range

Jeśli natomiast zawęzimy statystyki do samych obrońców (którzy oddali co najmniej 75 prób z półdystansu) to okaże się, że Bradley jest… trzeci, a przed nim plasuje się tylko dwójka świetnych i dynamicznych strzelców, która co mecz dostarcza około 20 punktów (często o wiele więcej) – mowa oczywiście o Currym oraz Ellisie, czyli zawodnikach, których można określić mianem „pure shooters”:

Statystyki mid-range (obrońcy)Bradleyowi daleko jeszcze do stania się strzelcem na poziomie wyprzedzającej go dwójki, niemniej jednak warto odnotować ten solidny procent, dzięki któremu Avery udowadnia, że punktować potrafi. Z drugiej jednak strony, reszta statystyk i procentów nie wygląda już tak dobrze, bowiem Bradley trafia ledwie 27.9% zza łuku (w tym tylko 29.4% z rogów) oraz nieco ponad 50 procent spod samego kosza. To wszystko powinno znacząco się poprawić, gdy ustabilizuje się słaba do tej pory bostońska ofensywa, czyli prawdopodobnie w momencie, gdy na parkiet wróci Rondo, a Bradley będzie mógł wykorzystać w swojej grze więcej ścięć, które przecież są tak efektywnym elementem jego ofensywnego repertuaru zagrań. Jak do tej pory, 27.2% jego ofensywy stanowiły zagrania pick-and-rolls – Bradley zdobywa średnio 0.88 punktu na jedno takie zagranie przy skuteczności 49.2% (32/65), co jest 22. wynikiem w lidze (via SynergySports). Warto też jednak dodać, że sporo rzutów Bradleya jest dobrze kontestowanych, czy to gdy wychodzi on po zasłonach, czy oddaje rzut po dryblingu, czy też gdy dostaje piłkę prosto do ręki. Z drugiej strony, sporo zawodników przechodzi po prostu pod zasłonami, dając mu sporo miejsca, jednak Bradley nie oddaje wcale masy łatwych rzutów.

To może zmienić, gdy do gry powróci Rondo, ale będzie to w dużej mierze zależeć od tego, jak sam Rondo będzie wyglądał ze swoim rzutem i czy będzie mógł w końcu zapewniać odpowiedni spacing, rozciągając tym samym obronę rywala i dając więcej możliwości nie tylko sobie, ale też partnerom z drużyny. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można jednak już teraz stwierdzić, że gra ofensywa Bradleya będzie wyglądać tylko i wyłącznie lepiej, gdy wróci Rondo, jak było to w poprzednich sezonach.

To jednak sam Bradley musi ustabilizować swoją pozycję i wejść na stały, efektywny poziom, by w Bostonie pozostać. Z pewnością znajdzie się bowiem zespół, który patrząc tylko i wyłącznie przez pryzmat jego defensywnych umiejętności zaproponuje mu latem 2014 suty kontrakt, który Celtowie będą mogli wyrównać jedynie wtedy, gdy Bradley udowodni, że nie jest zawodnikiem jednowymiarowym. Przebłyski pokazuje on niezmiennie od sezonu 2011/12, a w tym potwierdza tylko dobrą skuteczność z półdystansu. Wciąż nie jest jednak dobrym finisherem, nie potrafi wymuszać rzutów wolnych (i sporo jego wejść kończy się albo blokiem, albo stratą piłki), a rzuty z półdystansu – choć trafiane na dobrym procencie – są przecież najmniej efektywnymi ze wszystkich prób. Niemniej jednak, dobry procent z półdystansu to pierwszy krok Bradleya na drodze do bycia efektywną opcją w ataku. Po pierwszym miesiącu wygląda to dobrze, można mieć też nadzieje, że im dalej w sezon, tym będzie tylko lepiej, szczególnie wraz ze zbliżającym się powrotem na parkiet Rondo.