Isaiah: Ta miłość będzie wieczna

19 miesięcy, trzy różne miasta i zupełnie inne dziś okoliczności – Isaiah Thomas wraca do TD Garden, by rozegrać swój pierwszy mecz przeciwko Boston Celtics od czasu transferu, choć nie jest nawet pewne, czy w ogóle zagra. W końcu jest zdrowy, lecz maszyna Denver Nuggets działa na tyle dobrze, że trener Mike Malone postanowił, że I.T. nie znajdzie się w ogólnej rotacji drugiej drużyny konferencji zachodniej. Bostońscy fani z pewnością liczą jednak, że Thomas przynajmniej na chwilę wybiegnie na parkiet. Kto wie, najpewniej obejrzy też wideo z podziękowaniami – cokolwiek mówiłby przed rokiem Paul Pierce, te podziękowania się Thomasowi należą, tym bardziej, że jego wpływ na Celtics wciąż jest mocno odczuwalny.

To był 2015 rok, a Celtics mieli bilans 20-32, gdy Isaiah Thomas dołączył do drużyny na mecz z Lakers w Los Angeles. To był jego debiut w nowym zespole i choć nie wszystko skończyło się po jego myśli (Celtics przegrali, a Thomas zdobył 21 punktów w 25 minut, lecz wyleciał z boiska za przewinienia techniczne) to jednak już wtedy jeden z członków sztabu szkoleniowego powiedział rozgrywającemu – który w szatni nie mógł pogodzić się z tym, że został wyrzucony z parkietu – że w Bostonie na pewno go za to pokochają. I miał sto procent racji.

Thomas nie tylko stał się liderem drużyny – która potem wygrała 20 z 29 spotkań i koniec końców awansowała do fazy play-off – ale też szybko stał się ulubieńcem kibiców. Ci pokochali go za wielkie serce i wolę walki, którą pokazywał w zasadzie co mecz. Celtowie tymczasem przechodzili transformację wraz z samym zawodnikiem: tak jak on stawał się graczem pokroju all-star, tak i Celtics wzmacniali skład, dodawali kolejne ważne ogniwa, by wreszcie w sezonie 2016/17 z bilansem 52-39 zająć pierwsze miejsce na Wschodzie.

Avery Bradley, Marcus Smart, Evan Turner, Brandon Bass i Tyler Zeller – tak wyglądała pierwsza piątka w debiucie Thomasa. Niedługo potem Isaiah wskoczył na stałe do pierwszej piątki, przekonał do wspólnej gry drugiego najlepszego wolnego agenta lata 2016 – był to oczywiście Al Horford, który dziś przypomina, że to co robił Thomas miało ogromne znaczenie:

„To zawodnik, którego podziwiałem jeszcze zanim trafiłem do Bostonu i ktoś, z kim naprawdę fajnie mi się tutaj grało. Lubiłem go oglądać jeszcze gdy byłem w Atlancie, bo to jest po prostu nieustraszony gość. To walczak, jeden z tych co gryzą parkiet. Uwielbiałem jego determinację. Z pewnością był jednym z powodów, dla których zdecydowałem się dołączyć do Celtics.”

Wszak to po dodaniu do składu Thomasa udało się Celtom przejść od zespołu w głębokiej przebudowie do finalisty konferencji wschodniej w zaledwie nieco ponad dwa lata. W międzyczasie Thomas wyczyniał cuda: zdobył 51 punktów w starciu z Heat, stał się królem czwartych kwart, dwa razy zagrał w Meczu Gwiazd, a potem w tej pamiętnej fazie play-off 2017 dokonywał cudów jeszcze większych. Grał mimo urazu, grał mimo ogromnego bólu po stracie siostry, mimo długich podróży do Seattle, mimo wybitych zębów. Grał i wygrywał mimo wszystko.

Ostatecznie jego organizm poddał się w drugim meczu finałów konferencji, gdy odezwała się kontuzja biodra i był to koniec. Isaiah Thomas do dziś się z tego nie otrząsnął. Latem Celtowie oddali go do Cleveland w zamian za Kyrie’ego Irvinga (czego dziś żałować nie mogą), potem trafił do Lakers, przedwcześnie skończył sezon, bo zdecydował się w końcu na operację, a wreszcie latem długo czekał aż ktoś się odezwie z propozycją kontraktu. W barwach Nuggets zadebiutował dopiero w lutym, ale po rozegraniu ledwie dziewięciu spotkań wypadł z rotacji.

Domem wciąż jest dla niego Boston. Tak często daje o tym znać na swoich mediach społecznościowych; nie inaczej było przed poniedziałkowym meczem przeciwko Celtics. 29-latek poprosił nawet o namiary na otwartą w niedzielę salę gimnastyczną, a potem rzeczywiście pojawił się na parkiecie Emerson College. Bostończycy wciąż go uwielbiają, wciąż życzą mu jak najlepiej i nie zapominają o tym, ile dobrego zrobił dla bostońskiej koszykówki. Nie zapominają o roli, jaką odegrał w transformacji zupełnej bostońskiej drużyny.

To też chyba dlatego Isaiah cały czas nie wyklucza powrotu do Celtics w jakimś momencie swojej kariery. Nigdy nie wiadomo, mówi. Już poprzedniego lata sam dzwonił do Danny’ego Ainge’a, przypominając tylko, że nie wyklucza żadnej opcji. Czas leczy przecież rany, dodaje. Z powrotu na pewno ucieszyłoby się wielu kibiców Celtics, którzy zresztą wciąż wysyłają koszulki z nazwiskiem Thomasa i numerem #4 do jego domu w Denver, a on cały czas podpisuje je i odsyła z powrotem. Jak sam zresztą twierdzi, ta miłość będzie trwać wiecznie:

„Byłem tu tylko trzy lata, a oni dają mi tyle miłości jakbym spędził tu lat 15. To miasto potrzebowałem czegoś w tamtym momencie, a ja potrzebowałem zespołu, który we mnie uwierzy. Zawsze ciężko pracuje i zostawiam wszystko na parkiecie, a to właśnie chcieli oglądać ludzie w Bostonie. Oczekiwali czegoś niesamowitego, a ja chciałem im to coś niesamowitego pokazać.”

29-latek dodaje, że zdaje sobie sprawę z tego, że atmosfera podczas tego poniedziałkowego meczu będzie wręcz szalona. Kibice z pewnością będą chcieli zobaczyć swojego ulubieńca na parkiecie, ale koniec końców ta decyzja zależy od Mike’a Malone’a, bo to trener Nuggets będzie w tym meczu pociągał za sznurki, jeśli chodzi o zespół z Denver, który ma przecież tylko jeden mecz straty do liderującej na Zachodzie drużyny Golden State Warriors. Ale jak mówi Isaiah, jeśli tylko trener zdecyduje się go wpuścić na parkiet to będzie więcej niż gotów.