Celtics wreszcie jak zespół

Długa rozmowa Brada Stevensa z Kyrie Irvingiem w trakcie długiego lotu z Bostonu do Oakland i sam lot, który miał pomóc drużynie stać się drużyną, jak zdradził Irving właśnie. Boston Celtics wygrali dwa spotkania z rzędu, w tym 33 punktami rozbili Golden State Warriors i choć jest oczywiście zbyt wcześnie, aby rzec, że wreszcie nastąpiło długo oczekiwane przełamanie to jednak coś rzeczywiście się zmieniło. Widać to przede wszystkim po zawodnikach, po ich reakcjach i okrzykach. Czyżby więc Celtowie rzeczywiście w końcu stali się prawdziwym zespołem? Takie wrażenie mają m.in. członkowie sztabu szkoleniowego, bo jak na przykład mówi asystent trenera Micah Shrewsberry, drużyna nagle stała się „super zgrana” w ciągu kilku ostatnich dni.

Także sam trener Brad Stevens mówił przed meczem z Warriors, że dawno nastroje w zespole nie były tak pozytywne. Widzieliśmy to także w trakcie spotkania z mistrzami NBA, kiedy ławka głośno dopingowała kolegów i żywiołowo reagowała na kolejne udane zagrania. Cieszyli się też zawodnicy przebywający na parkiecie (jak na przykład Kyrie Irivng po kolejnej trójce Gordona Haywarda), a na dodatek mieliśmy dawno niewidzianą sytuację, kiedy jeden z zawodników (Terry Rozier) naskoczył na przeciwnika i stanął w obronie kolegi z drużyny.

Chodzi oczywiście o starcie DeMarcusa Cousinsa z Aronem Baynesem, ale ideę „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” widzieliśmy również w Sacramento, gdy Gordon Hayward trafił rzut na zwycięstwo, a jego koledzy przyjęli ten fakt z wielką radością. Po raz trzeci w tym sezonie Hayward poczuł wodę we włosach w trakcie udzielania pomeczowego wywiadu. To wszystko wygląda na sytuacje dotyczące zgranej drużyny – a przecież jeszcze nie tak dawno słyszeliśmy z ust samych zawodników, że drużyna nie gra razem i wszyscy są jakby osobno.

Jak zdradza Shreswberry, zmieniło się trochę podejście graczy po tej porażce z Rockets – oglądając materiały wideo z tamtego meczu, wielu z nich przestało zamęczać się błędami przeszłości i skupiło się na tym, by ich więcej nie popełniać. W grupie pojawiły się pomysły na rozwiązanie pewnych problemów, ktoś miał jakieś pytanie, ktoś inny zasugerował odpowiedź. Ja zrobię to, a jak ty zrobisz tamto to będzie tak. To aż dziwne, że wcześniej mogło tak nie być, ale to chyba rzeczywiście był jeden z problemów tej drużyny – brak lepszej komunikacji.

Pomóc mógł długi lot samolotem z Bostonu na drugi koniec Stanów Zjednoczonych, choć Shrewsberry mówi, że nie zauważył nic nadzwyczajnego podczas tego lotu. Dodał jednak, że może zawodnicy stwierdzili po prostu, że mają już dość tego wszystkiego i trzeba w końcu grać razem. W podobnym tonie wypowiadał się ostatnio Irving:

„Ten długi lot naprawdę nam pomógł. Potrzebowaliśmy tego. Wyglądało na to, że zmierzamy do punktu, gdzie to wszystko – walka ze sobą, walka ze światem zewnętrznym – stawało się męką. A my chcemy po prostu grać w koszykówkę. Parkiet to nasza świątynia i musimy zrobić wszystko, by to ochronić.”

Jak w piątek zdradził Al Horford, podczas lotu nie działo się nic specjalnego i śmiał się z dziennikarzy, którzy próbowali dojść do tego, co się tam tak w zasadzie stało. Big Al najpierw potwierdził więc, że było więcej rozmów, więcej śmiechu i takiej koleżeńskiej rozrywki, a ostatecznie dziennikarze wyciągnęli z niego to, że za wszystkim stał… Irving (jak na lidera przystało):

„Kyrie odegrał tutaj kluczową rolę, bo to on inicjował dosłownie wszystko. Mówił: hej, porozmawiajmy, pograjmy w karty, zróbmy to i tamto. Dzięki temu wszyscy się zaangażowaliśmy. To on sprawił, że maszyna ruszyła. Spędziliśmy sporo czasu razem, rozmawialiśmy, śmialiśmy się i tak dalej. A tak się zdarzyło, że lot był po prostu długi. Nie trwał godziny czy dwóch, ale prawie siedem.”

Kyrie w trakcie lotu odbył też ponoć rozmowę ze Stevensem – który potem mówił dziennikarzom, aby nie robili z tego sensacji – i wniosek z tej konwersacji był prosty: zostało jeszcze sporo sezonu do rozegrania. Trzeba puścić to wszystko co było złe w niepamięć i skupić się na tym, co można zrobić, aby reszta sezonu przebiegła znacznie lepiej. I co by nie mówić, na razie Celtom idzie znakomicie – jest lepsza energia, jest wreszcie drużyna i powoli zarysowuje się ten monolit, którego wcześniej nie było. To na razie tylko dwa mecze, ale zmiana jest widoczna.

Wszak bostoński zespół przed tą małą serią zwycięstw przegrał siedem z dziesięciu spotkań, w tym cztery z rzędu zaraz po przerwie na All-Star Weekend. Przegrywanie nie jest fajne i z pewnością dodaje tylko problemów, dlatego już sam fakt, że Celtowie znów poczuli miły smak zwycięstwa (a tym bardziej po takich meczach jak w Oakland i w Sacramento) to dobry znak, a jeśli jeszcze do tego dojdzie fakt, że zespół w końcu wygląda jak zespół, a nie jak zbieranina indywidualności – może jednak coś jeszcze będzie z tego sezonu. W sobotę starcie z Lakers.