Boston Celtics przegrali w sobotę drugi mecz z rzędu i może ten fakt nie bolałby tak bardzo, gdyby nie to, że Celtowie po raz drugi roztrwonili ponad 20 punktów przewagi. To był klasyczny mecz dwóch połówek – pierwsza znakomita, druga koszmarna. Nie pomogło to, że na drugą nie wyszedł Kyrie Irving, który doznał kontuzji prawego kolana (a więc nie tego, które było operowane) i na razie nie wiadomo, jak poważny jest to uraz. Po meczu Marcus Morris dał upust swojej frustracji i stwierdził, że taka postawa drużyny jest “nieakceptowalna”, dodając przy okazji, że ten sezon przez długi czas “nie jest wcale taki fajny”, wskazując na inne zespoły, które zdają się doskonale bawić, wspierać nawzajem, czego w Bostonie jego zdaniem nie ma.
Tak to jest w NBA. Celtics w ciągu kilkudziesięciu godzin przeszli od “wygrali 10 z ostatnich 11 meczów” do “dwie z rzędu porażki, dwie z rzędu roztrwonione przewagi” i nagle nikt się już dobrze nie bawi. Można to zrozumieć, bo Celtowie w tych dwóch ostatnich meczach wyglądali jak przez większość sezonu – momentami dobrze, czasem znakomicie, ale koniec końców nie tak jak tego oczekiwaliśmy. W sobotę prowadzili nawet 28 punktami, zdobywając aż 43 punkty w pierwszej kwarcie przeciwko drużynie, która przeszła ostatnimi dniami sporo zmian.
Bostończycy dobrze dzielili się piłką (mieli tylko jedną stratę) i choć defensywa pozostawiała sporo do życzenia to jednak nikt się nie spodziewał, że Clippers w trzeciej kwarcie wygrają… 28-12. Celtowie bez Irvinga wyglądali niekiedy jak dzieci we mgle, forsując grę, popełniając aż 11 strat w drugiej połowie i oddając sporo rzutów z nieprzygotowanych pozycji. Clippers tymczasem pokazali ducha walki, odrobili straty i przede wszystkim mieli przy tym sporo zabawy. Wyglądali jak Celtics z poprzednich lat, odrabiając 28 punktów straty.
Po meczu trener Brad Stevens przyznał, że musi znacznie lepiej wykonywać swoją pracę. No a Marcus Morris jako kolejny już w tym sezonie weteran dał upust emocjom i stwierdził, że nie widzi zespołu, ale raczej grupę indywidualności, dodając przy okazji, że ten sezon od dłuższego już czasu “nie jest fajny”. Wracają więc problemy z chemią, wracają problemy w szatni, choć przecież przed meczem z Lakers wszyscy liczyli, że to już koniec tych kłopotów i że Celtowie w końcu zaczynają wychodzić na prostą, bo tak to rzeczywiście wtedy wyglądało.
Jeden z niewielu pozytywnych aspektów tego spotkania: Gordon Hayward wyglądał dobrze. Zdobył najwięcej w zespole 19 punktów, trafiając dwa razy za trzy i 5/6 z linii rzutów wolnych. Był też jednym z niewielu graczy na plusie. Minusów było jednak znacznie więcej, w tym m.in. Patrick Beverley zabierający Jaysona Tatuma do szkoły. JT zdobył koniec końców 16 punktów, ale przez cały mecz miał spore problemy z guardem Clippers, który koniec końców doprowadził do tego, że Tatum przedwcześnie zakończył mecz z powodu sześciu fauli.
Druga porażka z rzędu, kontuzja Irvinga i ten sezon po raz kolejny uraczył nas “najgorszym” momentem. Ile jeszcze takich momentów przed nami? Dlaczego to wszystko nie działa tak jak powinno? Czy plotki o wymianie Anthony’ego Davisa wpłynęły też na Celtics? Czy to może jednak wciąż te wygórowane oczekiwania sprzed sezonu? Z drugiej strony, to “tylko” dwie porażki z rzędu, które przecież w tym sporcie się po prostu zdarzają. Ale styl i kolejne wypowiedzi Mooka mogą z pewnością martwić. Może przerwa na ASG nie mogła przyjść w lepszym momencie?
Oby.