To (jeszcze) nie czas na panikę

Przed sezonem sporo mówiło się o tym, jak to Boston Celtics są faworytami do przejęcia konferencji wschodniej, tym bardziej po odejściu LeBrona Jamesa do Los Angeles. Wielu właśnie w bostońskiej drużynie widziało uczestnika przyszłorocznych finałów i mówili o tym także sami zawodnicy. Pewność siebie nie jest zła, a oczekiwania też trzeba jasno stawiać. Ale w Bostonie chyba zbyt szybko uwierzyli, że wszystko zrobi się samo. Że to miejsce w finale rzeczywiście już jest ich. Że oni rzeczywiście tak po prostu przejmą Wschód. Że wszystko będzie im dane niejako z góry. Początek sezonu pokazuje, że boleśnie się pomylili i zdaje się, że po bilansie 1-4 w ostatnich pięciu wyjazdowych meczach, oni sami już o tym wiedzą.

Celtics byli jedną z najbardziej hype’owanych drużyn w lidze tego lata. Ale były ku temu powody, tym bardziej po poprzednim sezonie, gdy byli tak blisko finałów, choć Kyrie Irving i Gordon Hayward oglądali playoffs z ławki rezerwowych. Wtedy mało kto stawiał na Celtów, więc ci walczyli, pokazując niesamowity charakter i siłę oraz przede wszystkim wytrwałość. To też z tego powodu tak wiele osób wieszczyło bostońskiej drużynie jeszcze lepsze wyniki w tym sezonie, tym bardziej z powracającymi do gry Irvingiem i Haywardem.

Na razie tych wyników jednak nie ma, bo Celtics mają bilans 7-6 po 13 meczach sezonu i co rusz można znaleźć najróżniejsze pomysły na to, jak ich problemy powinno się rozwiązać. Transfer tego, wymiana po tamtego, zmiany w pierwszej piątce i ogólnie w rotacji. Łatwo powiedzieć, ale trudno zrobić. Nie tak trudno jest się natomiast zastanowić, czy 7-6 po 13 meczach to rzeczywiście powód do paniki. Można rzec, że mogło być gorzej (Rockets) lub znacznie gorzej (Wizards). Można przypomnieć też, jak to wszystko wyglądało przed rokiem.

Wtedy to Celtics po 12 meczach mieli bilans 10-2, a tacy Raptors ledwie 7-5, co nie przeszkodziło w tym, aby na koniec sezonu drużyny zamieniły się miejscami w tabeli Wschodu, a Toronto miało cztery zwycięstwa więcej niż Boston (59 do 55). Nie chodzi tutaj o porównanie drużyn, lecz raczej o pokazanie, że sezon jest długi. Mamy dopiero listopad i choć chcielibyśmy, aby gra Celtów wyglądała inaczej (lepiej) to jednak (jeszcze) nie czas na panikę. Być może rozwiązanie wszystkich problemów bostońskiej drużyny jest bliżej niż nam się wydaję.

Być może bostoński zespół znów musi zacząć grać z tym charakterem i poświęceniem, którym zachwycał w zeszłym sezonie. Bo choć w kilku ostatnich meczach mieliśmy fajne powroty z około 20 punktów straty to jednak takich dołków w ogóle nie powinno być. Celtics mają problem z tym, aby zagrać dobrze, równo i z taką samą intensywnością przez 48 minut. Powroty też pokazują charakter, ale nie zawsze starczy czasu albo nie zawsze pozwoli na to przeciwnik, by powrót okazał się sukcesem. Wygląda na to, że zespół zaczyna sobie to uświadamiać.

„Potrzebowaliśmy tego. Nie jesteśmy tak dobrze jak myślimy. Wszystko sprowadza się do tego. Ekscytacja początkiem sezonu za nami. Teraz zaczęła się prawdziwa koszykówka i nie chodzi już o potencjał tego zespołu albo o to, gdzie będziemy na koniec rozgrywek. Liczy się tu i teraz i musimy dobrze zająć się tym, co niesie teraźniejszość.”

Takie słowa wypowiedział po ostatnim meczu w Portland rozgrywający Kyrie Irving i one całkiem nieźle oddają to, co dzieje się w głowach C’s na starcie tego sezonu. Wszystkie te przedsezonowe zapowiedzi, wszystkie te miłe słowa ekspertów nie tylko potwierdziły przekonanie drużyny, że jest ona na bardzo dobrej drodze, ale też chyba nieco rozluźniły zawodników. Bo drużyna rzeczywiście nie jest tak dobra, jak wszyscy myśleli. Drużyna jest na takim poziomie, jaki obecnie prezentuje i nie jest to poziom wystarczający, by spełnić oczekiwania.

Oczywiście, wpływa na to także wiele innych czynników – trudny terminarz, brak zgrania czy powroty Irvinga i Haywarda po kontuzjach. Ten ostatni jest szczególnie narażony na krytykę, natomiast nie każdy chyba zdaje sobie sprawę, że 28-latek dopiero w sierpniu z powrotem zaczął granie w gierkach 5-na-5, a kostka nadal boli po wysiłku. Zdaje się, że nikt już nie pamięta, że skrzydłowy cały czas jest na limicie minut i w każdym spotkaniu gra po około 25 minut, bo Celtowie nie chcą zbyt mocno i zbyt szybko wprowadzić go z powrotem do gry po kontuzji.

Dodajmy do tego fakt, że all-star wchodzi do drużyny, która tak świetnie radziła sobie bez niego w zeszłym sezonie i na dodatek musi odnaleźć się w nowym miejscu, bo przecież to tak w zasadzie jego pierwsze mecze dla C’s. Warto dodać, że Paul George – osoba po bardzo podobnym do Haywarda urazie – dopiero po 15 miesiącach od kontuzji wrócił do wielkiej formy i w rozgrywkach 2015/16 zaliczył jeden z najlepszych swoich sezonów w karierze. 15 miesięcy w przypadku Haywarda wypadnie w styczniu, czyli trzy miesiące przed playoffs.

Ale to nie sam Hayward zawodzi – może w jego przypadku to nie do końca dobre słowo, bo nikt o zdrowych zmysłach nie myślał, że 28-latek od razu po powrocie będzie grał jak dawniej – bo słabo sezon zaczęli m.in. Al Horford (27.6 procent zza łuku), Jaylen Brown (36.4 procent z gry) czy Terry Rozier (38.5 procent z gry). Są też jednak dobre wiadomości: nikt nie tworzy sobie tylu czystych pozycji co Boston Celtics, w trakcie ostatniego wyjazdu dobrą formę pokazali Kyrie Irving czy Jayson Tatum, a znakomity na starcie sezonu jest Marcus Morris.

Miejmy więc nadzieję, że Bostończycy wykorzystają nieco lżejszy w kolejnych tygodniach terminarz, by złapać rytm, złapać zgranie i przede wszystkim kilka dobrych zwycięstw po solidnych spotkaniach, w których przez 48 minut dają z siebie wszystko. Oni cały czas muszą zapracować na wszystko to, o czym mówiło się przed sezonem. Bo na razie wygląda na to, że każdy pracował latem nad sobą, co nie znajduje przełożenia na całokształt i grę całego zespołu. Powodów do paniki (jeszcze) nie ma, ale C’s muszą wziąć się do pracy. Samo się nie wygra.