Przegrana na koniec wyjazdu

Kolejny mecz, kolejna ta sama historia. Boston Celtics przegrali 94-100 z zespołem Portland Trail Blazers i wracają z 5-meczowego wyjazdu z jednym ledwie zwycięstwem, kiedy jakimś cudem wyrwali wygraną w Phoenix. W stanie Oregon scenariusz był podobny, tylko że tym razem bez happy endu. Słaba pierwsza połowa, potem mozolne odrabianie strat i w końcówce mnóstwo straconych okazji, by powalczyć o zwycięstwo. Najlepszym strzelcem spotkania był Jayson Tatum, który trafił career-high pięć trójek w drodze po 27 punktów. Celtowie przegrali już pięć z dziewięciu meczów na wyjeździe w tym sezonie, więc dobra wiadomość jest taka, że trzy kolejne spotkania zagrają przed swoimi kibicami w Ogródku.

Trudno jest wygrać spotkanie, kiedy po raz kolejny zakopujesz się dość głęboko już w pierwszej połowie. Przestój w ofensywie, tylko 2/11 zza łuku, znów sporo wymuszonych rzutów z mid-range i słaba intensywność gry w obronie, czego efektem były m.in. bardzo łatwe punkty Blazers po dwójkowych akcjach Lillarda i Nurkica. Dość powiedzieć, że obwód drużyny z Portland miał w tym spotkaniu spore problemy, lecz mimo to gospodarze tak czy siak już po 24 minutach prowadzili 54-37, głównie za sprawą pięciu minut drugiej kwarty, gdy C’s nie trafili ani razu z gry.

Bostończycy obudzili się w drugiej połowie, przeprowadzając na starcie trzeciej kwarty zryw 10-0, a potem Jayson Tatum w czterech kolejnych akcjach trafiał za trzy, natomiast obudził się też CJ McCollum, który do przerwy nie zdobył ani jednego punktu. Celtics jednak gonili i nie poddali się nawet w sytuacji, gdy czwartą kwartę zaczynali z 13 punktami deficytu. Przeprowadzili bowiem kolejny zryw, a po trójce Marcusa Morrisa mieliśmy nawet remis 86-86 i było mnóstwo szans, by wyjść na prowadzenie. Mnóstwo dobrych, zmarnowanych szans.

Przysłowiowe gwoździe dwoma trójkami wbił jeszcze Al-Farouq Aminu, a w końcówce zabrakło skuteczności Kyrie’ego Irvinga, choć trudno go winić w sytuacji, gdy nikt inny nie trafia. Zabrakło też gorącego przecież Tatuma, który to ostatnie punkty z gry zdobył na 5:50 przed końcem… trzeciej kwarty. Trudno to zrozumieć, ale z takimi problemami zmaga się teraz bostońska ofensywa. Na domiar złego, w listopadzie mocno spadła efektywność bostońskiej defensywy i bardzo dobrze, że ten wyjazd już się skończył, bo teraz powinno być tylko lepiej…

  • Jayson Tatum: 27 punktów, 9/18 FG, 5/9 3PT, 4/4 FT, 8 zbiórek, 2 bloki

Najlepszy strzelec drużyny, ale dlaczego drużyna nie szukała go bardziej i częściej w czwartej kwarcie? Tatum był gorący, trafił najwięcej w karierze pięć trójek (w tym cztery przez ledwie kilka minut trzeciej odsłony) i spokojnie mógłby tutaj iść nie tylko po rekord kariery w punktach, ale też po zwycięstwo.

  • Kyrie Irving: 21 punktów, 9/24 FG, 3/10 3PT, 6 asyst, 5 przechwytów

Słabsza tym razem skuteczność 26-letniego rozgrywającego, który zdobył 21 punktów z 24 rzutów i choć zdawało się, że w czwartej kwarcie znów będzie czarował to jednak spudłował kilka ważnych rzutów, co skutecznie uniemożliwiło Bostończykom walkę o wygraną. Można było poszukać lepszych pozycji, ale z drugiej strony – ile to już rzutów z takich właśnie dobrych pozycji spudłowali w tym sezonie jego koledzy? Nie inaczej było w niedzielę. Na plus pięć przechwytów, czyli kolejny solidny pod względem defensywnym mecz Irvinga.

13 punktów z ławki miał Marcus Morris, który pozostaje jedynym pewnym elementem bostońskiej ławki. Al Horford znów nie trafił ani jednej z pięciu trójek, Jaylen Brown cały czas nie ma rytmu, a Gordon Hayward wciąż wygląda momentami zbyt pasywnie, choć on do siedmiu punktów dołożył jeszcze dziewięć zbiórek i pięć asyst. Celtics grają źle, Celtics potrzebują szybko znaleźć rytm, bo nastroje w szatni po takich meczach są mocno nieciekawe. To wciąż dopiero pierwsza faza sezonu, jednak tak słabego startu Celtów chyba nikt się nie spodziewał.