Zakopać się na 18 punktów w pierwszej kwarcie, a w pewnym momencie nawet na 22, lecz mimo to wrócić, rzutem na taśmę doprowadzić do dogrywki, a potem jeszcze wygrać 116-109. Boston Celtics zaliczają pierwszy wielki comeback w tym sezonie i choć zdecydowanie bardziej wolelibyśmy dobrą grę przez 48 minut – tym bardziej z takim rywalem jak Phoenix Suns – to jednak trzeba docenić taką walkę i determinację. To pierwszy raz w historii bostońskiej organizacji, gdy zespół odrabia 18-punktowe straty z pierwszej kwarty. Na dodatek, w ostatnich 20 latach tylko cztery razy (na 9762 mecze!) udało się komuś wrócić z minimum 14 punktów na cztery minuty przed końcem spotkania. W czwartek był ten piąty raz.
Przede wszystkim, takie powroty w ogóle nie powinny się wydarzać, ale zawsze to odrobina więcej emocji, no i na całe szczęście udało się ten powrót zakończyć sukcesem. A łatwo nie było, bo Celtowie od początku kopali sobie naprawdę duży dołek. Dość powiedzieć, że w pierwszej kwarcie trafili 18 procent swoich rzutów, dzięki czemu Suns zagrali najlepszą kwartę w sezonie i prowadzili 32-13. Do przerwy nie było lepiej: Kyrie Irving trafił trzy z 10 prób, a reszta starterów ani jednego z 15 rzutów. Najgorsze (albo najlepsze) było to, że to znów były dobre pozycje.
I choć w trzeciej kwarcie wiatr w żagle złapał Kyrie, a znacznie bardziej agresywnie grał m.in. Jaylen Brown to jednak nic takiego comebacku nie zapowiadało. Celtics jeszcze na kilka minut przed końcem mieli kilkanaście punktów straty, a gdy świetnym w tym spotkaniu Devin Booker trafił and-one w 46 minucie spotkania to wydawało się, że nic z tego nie będzie. Wtedy jednak kolejne wielkie rzuty trafiał Kyrie, by koniec końców do remisu prawie z syreną doprowadził Marcus Morris po znakomitej akcji, w której Irving ściągnął na siebie dwóch obrońców.
Ten ostatni zdominował też zresztą dogrywkę, w której Celtics kontynuowali znakomitą egzekucję (na przełomie końcówki czwartej kwarty i początku dogrywki trafili 13 kolejnych rzutów) i Devin Booker nie był w stanie dotrzymać kroku. Ostatecznie w ledwie pięć minut dogrywki bostoński skład był w stanie zdobyć 16 oczek, czyli… o trzy więcej niż w 12 minut pierwszej kwarty. Cała dogrywka do obejrzenia poniżej:
- Kyrie Irving: 39 punktów, 13/28 FG, 6/13 3PT, 7/7 FT, 7 zbiórek, 6 asyst, 3 przechwyty
Nie tylko sam zdobył 39 punktów, dokładając do tego także pomoc w innych aspektach, ale też był odpowiedzialny (punkty lub asysta) za 26 z 36 ostatnich oczek Celtics w tym spotkaniu. 26-latek jest w naprawdę wybitnej formie ostatnimi czasy, co udowadnia mecz w mecz. No i po raz kolejny Kyrie robił dobre rzeczy w obronie, co naprawdę się ceni – to nie tylko trzy przechwyty i blok w statystkach, ale też sporo poświęcenia, solidne kontestowanie rzutów i aktywność. Jakim cudem on jest w stanie dołożyć do tego taki wytęp w ataku? Irving jest znakomity.
- Marcus Morris: 17 punktów, 7/13 FG, 2/5 3PT, 8 zbiórek, 3 asysty
Wciąż pewna broń Celtów z ławki – tym razem zdobył 17 punktów, w tym te najważniejsze, czyli na kilka ledwie sekund przed końcem. To była świetna zagrywka Brada Stevensa, dzięki której Mook mógł spokojnie przymierzyć zza łuku i doprowadzić do dogrywki. Jakby nie patrzeć, trzeba też mieć duże jaja, aby taki rzut trafić. Morris nie ma jednak problemów z takimi rzeczami, a potem dołożył jeszcze kilka ważnych akcji w dogrywce i z bardzo dobrej strony pokazał się w mieście, w którym spędził dwa lata swojej kariery.
- Jaylen Brown: 17 punktów, 6/13 FG, 1/3 3PT, 4/6 FT, 6 zbiórek
Tak jak i reszta starterów spał w pierwszej połowie, ale w drugiej wziął się w garść i koniec końców zapisał na konto solidne 17 oczek (drugi najlepszy wynik w zespole). Do spółki z Irvingiem prowadził ten comeback, grając bardzo agresywnie i zdobywając ważne punkty w końcówce.
O pierwszej połowie nie rozmawiajmy – Celtics zdobyli więcej punktów w dogrywce niż w pierwszej kwarcie, a w samej czwartej kwarcie wyrównali swój wynik z pierwszej połowy (35 punktów). Najważniejsze jednak, że się obudzili i przeprowadzili udany comeback, który po dogrywce dał im wielkie zwycięstwo. Wielkie, bo nie jest łatwo wrócić z 22 punktów, nawet jeśli przeciwnikiem są Phoenix Suns z bilansem 2-9 po tym spotkaniu. Ale też ten mecz to kolejny już budzik dla Celtów, bo przecież takie mecze powinno się wygrywać bez takich powrotów.
Znów słabiutko Gordon Hayward, ale przeciętnie spisali się też Al Horford (siedem punktów, ale i cztery bloki) czy Jayson Tatum (cztery punkty, 1/8 z gry). Z ławki w końcu do granicy 10 oczek dobił Terry Rozier, a Brad Stevens był tak zdesperowany, że sięgnął nawet po Yabusele (pięć minut) czy Ojeleye (siedem minut). Celtics tym razem oddali więcej rzutów wolnych niż rywal (31 do 19), mocno wygrali na tablicach (56 do 42) i ostatecznie dzięki tej dobrej końcówce trafili ponad 40 procent swoich rzutów, w tym prawie 38 procent trójek (14/37).
Drużyna zaraz po meczu leciała do Salt Lake City, gdzie w piątek Hayward po raz pierwszy zagra przed kibicami Jazz w koszulce innego zespołu. Trudny mecz, trudny teren i to na dodatek w back-to-back. Celtics po trzech meczach tego wyjazdu są 1-2, a po starciu w SLC czeka ich jeszcze wizyta w Portland w niedzielę.