Nie ma słów, by opisać smutek po meczu numer siedem, który Boston Celtics powinni byli wygrać. To była ich pierwsza i zarazem ostatnia porażka na własnym parkiecie w tegorocznych playoffs. Tak blisko finałów. Nie ma też jednak słów, by opisać cały ten sezon w ich wykonaniu. Sezon pełen emocji, sezon niespodzianek i sezon ogromnej wytrwałości, odporności oraz serducha. Za to wszystko – dziękujemy. Choć ten sezon wciąż powinien trwać, bo nie tak to się miało skończyć. Zamiast świętowania awansu do finałów ligi, jest ósma z rzędu wizyta w finałach LeBrona Jamesa. I jest też myślenie o kolejnym sezonie, bo przecież ta drużyna zrobiła tak wiele bez tak ważnych zawodników, zyskując przy okazji nowych, równie ważnych.
Ten sezon będzie jeszcze czas podsumować. O meczu numer siedem trudno jest pisać, kiedy było się tak blisko upragnionego awansu do finałów. Zawiodła skuteczność bostońskiej drużyny, zawiodły rzuty zza łuku, które przecież wcześniej Celtom w TD Garden wpadały. 7/39, tylko 18 procent i fatalna dyspozycja Roziera (0/10), Browna (3/12) czy Smarta (0/4). To tutaj Celtics ten mecz przegrali, choć po pierwszej kwarcie – wygranej przez podopiecznych Brada Stevensa po zrywie 9-0 wynikiem 26-18 – było dobrze, było solidnie, było optymistycznie.
James zaczął swoje od 4/6 z gry, natomiast koledzy na ten mecz się spóźnili. 2/9 w pierwszej kwarcie i tylko Jeff Green – tak, co za ironia, ten Jeff Green – od początku dawał się Celtom we znaki, w szczególności w szybkim ataku. Celtics nie wykorzystali jednak słabego startu Cavs (1/14 za trzy), bo sami od drugiej kwarty wpadli w dołek. Nie pomogły dobre minuty Horforda (14 punktów w pierwszej połowie i znakomita gra pod koszem Cavs), kiedy ma się cztery straty, sześć trafień, 33-procentową skuteczność z gry i 11 procent zza łuku tylko w drugiej odsłonie.
Ale najgorsze jest to, że Celtics zagrali jeszcze gorzej w ataku zaraz po przerwie, zdobywając zaledwie 13 oczek w trzeciej kwarcie. Po 36 minutach na tablicy mieliśmy więc bardzo mało punktów (56-59), a LeBron mimo ani minuty przerwy wyglądał świeżo. Dodatkowo, aż 16 punktów (6/12 z gry) miał Jeff Green. I w sumie wyjdzie na to, że najgorsze jest jednak to, że Celtowie tylko w czwartej kwarcie spudłowali wszystkie (11) swoje rzuty za trzy z czystych pozycji. Traf jeden, traf drugi raz – idziesz do finałów. Było naprawdę, naprawdę blisko.
Zniknął nam w drugiej połowie Horford (tylko trzy punkty) i w zasadzie jedynym, do którego nie można się nic a nic przyczepić jest Jayson Tatum, czyli 20-latek z grą weterana. To fakt, wpadł w problemy z faulami, nie zawsze grał dobrze w obronie, ale w swoim drugim w karierze G7 trafiał rzut za rzutem, nie bał się też wziąć odpowiedzialności w swoje ręce. 24 punkty (9/17 FG), siedem zbiórek i co ciekawe zdecydowanie najgorsze w drużynie minus-17 w 42 minuty gry. W tym przypadku, rubryka plus-minus nie do końca oddaje realia.
Tatum w swoich pierwszych playoffs zdobył ostatecznie 351 punktów. O jedno oczko mniej niż Kareem Abdul-Jabbar, który utrzymał tym samym rekord, jeśli chodzi o najwięcej punktów zdobytych przez debiutanta w fazie play-off. Ten rekord mógł zostać złamany – ba, powinien zostać złamany – ale w ostatnich minutach zabrakło też piłki w rękach Tatuma. To zresztą po jego dwóch akcjach (wsad na LeBronie, taunt, a potem trójka) gospodarze objęli prowadzenie na sześć minut przed końcem. Po raz ostatni. Chwilę potem za trzy odpowiedział Jeff Green.
Ale dość o G7. Do tego spotkania bostońscy zawodnicy z pewnością będą wracać bardzo często i jakby nie patrzeć, to powinno ich wzmocnić, jakkolwiek pusto by to nie brzmiało. Bo tego typu porażki naprawdę kształtują, tym bardziej kiedy jesteś tak blisko celu. Tak czy siak, wielki szacunek za całą serię, za całe playoffs, nie tylko zresztą dla nich, bo ten szacunek należy się także Jamesowi (jest wielki i tyle), który po meczu znalazł chwilę, aby w uścisku porozmawiać z większością bostońskich zawodników (najdłużej z Horfordem, Tatumem i Brownem).
Na koniec jego epoki na Wschodzie wciąż musimy poczekać. Ale ten sezon pokazał, że jesteśmy na to przygotowani jak nikt inny. Zaczęło się koszmarnie, skończyło w sposób słodko-gorzki. Celtics byli jedno zwycięstwo od finałów. Zrobili to wszystko, mimo że mało kto na nich w ogóle stawiał. Przy tylu kontuzjach, przy tylu problemach, przy tym wszystkim, co się stało latem. To był niesamowity sezon, który zapamiętamy na długo i za wszystkie piękne chwile, emocje, momenty – dziękujemy. Zostało napisać: zawsze jest kolejny rok…
Tyle tylko, że w przypadku Celtics to jest najprawdziwsza prawda. Jest kolejny rok, z powracającymi Irvingiem i Haywardem. Ze starszymi, bardziej doświadczonymi Brownem i Tatumem. Z wciąż świetnym Horfordem (to była jego najlepsza seria przeciwko Jamesowi w karierze, to też trzeba docenić). Kto wie, jakie zmiany czekają nas tego lata. Ale trzon tej drużyny robi dziś ogromne wrażenie. Jest w nim też Danny Ainge, jest też oczywiście Brad Stevens. I są kibice, znakomici i stojący za zespołem murem. Bo za tym zespołem można było iść w ogień.
Można było, można będzie. Dziękujemy. Cóż to był za sezon!