G2: Drugi krok w kierunku Finals! (2:0)

Celtics po raz trzeci w tegorocznych PlayOffs rozpoczęli serię od dwóch wygranych w Ogródku i ustawili się w doskonałej pozycji przed dalszą rywalizacją. Jednak tym razem to coś więcej niż komfortowe 2:0 – to jednocześnie dwie wygrane od pierwszych od ośmiu lat występów w The Finals. Uszczypnijcie się, żeby sprawdzić, czy to dzieje się naprawdę! Nasze marzenia są tak bardzo blisko. Bostończycy po raz drugi nie pozostawili złudzeń Cleveland Cavaliers i po kapitalnej drugiej połowie pokonali wielkich rywali 107:94, odrabiając jedenaście punktów straty i przeciwstawiając się LeBronowi Jamesowi, który udowodnił, że Game 1 był w jego wykonaniu wypadkiem przy pracy.

BOXSCORE

Potwierdziła się jednak teoria, że koszykarski geniusz nie jest w stanie w pojedynkę pokonać niemal perfekcyjnie funkcjonujący kolektyw. To koszykówka, a nie piłka nożna. James rozegrał świetny mecz – ponownie w tych PlayOffs przekroczył granicę 40 punktów, a dodatkowo notując 10reb i 12 ast, skompletował kolejne triple-double. Po dość nerwowym początku, kiedy szybko popełnił dwie straty, przegonił wszystkie demoniczne myśli i przejął to spotkanie, sprowadzając na swoją osobę wszystkie możliwe jupitery.

Dobre zasłony stawiane dla niego przez wystawionego przez Tyronna Lue w starting line-up Tristana Thompsona wymuszały switch i przejęcie krycia Jaysona Tatuma, a ten był bezradny w starciu z jego atletyzmem i koszykarską inteligencją. Dwie mocne trójki sprzed nosa dostał Jaylen Brown, Marcus Morris musiał ratować się przewinieniami, a Marcus Smart zagotowal się do czerwoności, kiedy LBJ nic nie zrobił sobie z jego dobrej defensywy i trafił niesamowity rzut z dystansu pod presją błędu zegara akcji. Gość był killerem i rozdawał nokauty każdemu, kto stanął mu na drodze. Ostatecznie w pierwszej ćwiartce James zaliczył 21pts, czym wyrównał swoje najlepsze osiągniecie w karierze w post-season. A spokojnie mógł go poprawić, gdyby lepiej egzekwował osobiste.

Jednak prawda jest taka, że LeBron magikiem był tylko w 1Q, bowiem w kolejnych etapach pojedynku nie wcielił się już w rolę dominatora, który siał ciszę w TD Garden. Owszem, to on był reżyserem gry Cavs, wciąż grał na bardzo wysokim poziomie, ale nie było go już stać na seryjne egzekucje. Jeszcze w 2Q nie miało to dla Cavaliers konsekwencji, bowiem ułożoną rękę w tym fragmencie miał Kyle Korver, który uciekał Smartowi po zasłonach i delektował się kolejnymi splash shoot.

Przez całą pierwszą połowę to goście mieli inicjatywę i mimo, że potrafiliśmy trzymać się na bezpiecznym dystansie, to jednak brakowało nam rytmu w ataku. Dość nieoczekiwanie przyjezdni byli dobrze zorganizowani na własnej połówce, dzięki czemu zamykali nam przestrzenie do gry kombinacyjnej, wymuszając często akcje jeden na jeden lub nieprzygotowane próby z półdystansu. Co więcej, wróciły nasze kłopoty z dwóch poprzednich serii z 2015 i 2017 roku, a konkretnie to Thompson znowu był najsprytniejszy na tablicach i sprzątał nam piłkę sprzed nosa, gwarantując swoim kolegom szanse na ponowienia. Dużo szkód robiły też nam akcje rozgrywane pod Kevina Love’a, którego świetnymi podaniami pod kosz obsługiwał James. Nam brakowało skuteczności w szybkich atakach, bo przy lepiej nastawionych celownikach, spokojnie mogliśmy ten mecz toczyć bez presji i w bezpośrednich okolicach remisu. A tak Cavs dwukrotnie uderzyli krótkimi runami, wykorzystali naszą ponad czterominutową posuchę punktową i odskoczyli na +11.

W końcówce 2Q po raz pierwszy w Ogródku podniosła się temperatura, za sprawą sześciu punktów z rzędu Morrisa i zmniejszeniu dystansu do jednocyfrówki. Po zmianie stron było już tylko tak, że ręce mogły boleć od klaskania. W trzeciej kwarcie Cavs nie byli w stanie zrobić w zasadzie nic, co mogłoby nas ukąsić. Nasza defensywa była wspaniała – twarda, agresywna i piekielnie skuteczna. Czytaliśmy Cavs jak elementarz, czego przykładem były nasze przechwyty lub wymuszanie błędu 24 sekund. James nie miał już tyle przestrzeni na post-up, czy wejścia pod kosz. To w połączeniu ze znakomitą skutecznością (56%, w tym 5/10 z dystansu) pozwoliło nam na przejecie tego spotkania.

Mocne 36:22 w trzeciej ćwiartce było decydujące. LeBron robił co mógł, ale jego partnerzy nie trafiali z czystych pozycji po jego często perfekcyjnych zagrywkach – zawodziły najlepsze strzelby, bo Korver był 0/3 FG, a J.R. Smith 0/4. Nic dziwnego, że temu drugiemu po prostu zagotowała się głowa w końcówce czwartej kwarty. To najprawdziwszy przejaw bezradności – czysto sportowego odczucia, że jest się pozbawionym jakichkolwiek argumentów. Dość powiedzieć, że w drugiej połowie duet James-Love zdobył 30 z 39 punktów zespołu. Tak się z Celtami nie wygrywa i nie wygra.

Bo Celtics to maszyna, która obsługiwana przez Brada Stevensa jest po prostu znakomita, bo ma wiele wartościowych składowych. W ataku ponownie błyszczał Brown, który jak w Game 1, znowu miał świetne wejście w mecz, zdobywając 14 punktów. To on był w tych trudnych chwilach naszą przeciwwagą dla geniuszu Jamesa. Znowu aktywny, chętny bycia pod grą i gotowy do podjęcia walki z rozgrzanym liderem gości. Finalnie był naszym najskuteczniejszym zawodnikiem z 23pts, na świetnej skuteczności 9/18 z gry. Do tego trzy trójki oraz sześć zbiórek.

Brakowało nam Terry’ego Roziera w pierwszej połowie, oj brakowało. Jak bardzo – o tym przekonał nas on sam w drugiej połowie. Po zmianie stron znowu był scary, znowu był pewny siebie i znowu był kimś, kto w stu procentach zastępuje Kyriego Irvinga. Czternaście punktów w 3Q i przewodnictwo w marszu Celtics w tym fragmencie. Metamorfoza przyszła w najlepszym momencie i trafiła w punkt. Bo po 1/4 FG i biernej grze w pierwszych dwóch kwartach, w drugiej był kotem!

Ale największym kotem był Smart. Pisałem kiedyś, że ten chłopak to nasze DNA. W tym meczu był też naszym serduchem. To co on wyrabia w obronie, jak co chwila przesuwa granicę niemożliwego do wybronienia, to przechodzi koszykarskie pojęcie. Dla Marcusa znowu nie było straconych piłek, do których lata jak współczesny Dennis Rodman. Do tego ten charakter, który pozwala mu stanąć twarzą twarz z każdym, kto przesadzi w ferworze emocji. Jestem pod wrażeniem – w drugiej połowie zaliczył występ z kategorii fenomenalnych. Rozdawał cukierki podkoszowym, świetnie regulował tempem rozgrywania akcji i wypatrywał innych na lepszych pozycjach. Co więcej, to po jego trójce wyszliśmy na prowadzenie 72:71, którego już nie oddaliśmy do końca. Ale jeśli ma się w szeregach gościa, z którym na parkiecie jesteśmy +21PER i to przy czterdziestopunktowym występie Jamesa, to przegrać zwyczajnie nie można. Czapki z głów Marcus!

Każdy dołożył swoją cegiełkę do tej kolejnej pięknej wygranej. Al Horford miał double-double 15/10 z czterema asystami i dwoma blokami, choć trzeba przyznać, że nie był już tak skuteczny jak w Game 1 (5/153 z gry). Tylko jeden przebłysk miał Jayson Tatum, który w 2Q zdobył swoje wszystkie 11 oczek. Ale to on był też zawodnikiem, który utrzymał nas w tym meczu, notując serię dziewięciu kolejnych punktów zespołu, kiedy innym wyłączono prąd. Aron Baynes skuteczny pod koszem, a Semi Ojeleye odważnie i bardzo solidnie w defensywie, choć sędziowie wciąż chyba z uwagi na jego debiutanci rok, nie chcą akceptować stawianych przez niego pułapek na charging foul. Z kolei Morris miał problemy, ale z biegiem czasu się z nich otrząsnął, na dowód czego akcja and one z jawną prowokacją Thompsona.

Jest pięknie, co tu dużo gadać. Mamy 2:0, mamy wciąż HCA i postawiliśmy całe Ohio pod ścianą. Ale do pełni szczęścia jeszcze dwa zwycięstwa. Pamiętajmy o tym, że LeBron potrafi w tej grze wszystko i przy odrobinie większego wsparcia od kolegów, jest w stanie zmienić oblicze tej serii. W każdym razie bilety do The Finals przesunęły się na stole w naszym kierunku. Ależ one się nam marzą. Od ośmiu lat!

Więcej materiałów z Game 2 znajdziecie tutaj.

#WeAreTheCeltics