Gdy latem ubiegłego roku pojawiła się informacja o tym, że Boston Celtics pozyskali Arona Baynesa, wiele osób wzruszyło tylko ramionami. Podkoszowy zostawiał na stole większe pieniądze w Detroit i wydawało się, że w Bostonie nie będzie odgrywać znacznie większej roli niż w barwach Pistons. To założenie było jednak błędne, bo Baynes okazał się być niezwykle ważną postacią zespołu Brada Stevensa. A teraz stał się jeszcze niespodziewanym… strzelcem zza łuku, poszerzając zasięg łuku i robiąc z siebie jeszcze bardziej wartościowego gracza. Dziś nikt już chyba nie ma wątpliwości, że po zakończeniu sezonu to zatrzymanie w składzie Australijczyka, a nie Grega Monroe, będzie dla Celtów jednym z priorytetów.
Ten wciąż trwający sezon był dla Baynesa pod wieloma względami przełomowy. Nikt, a nawet chyba on sam, nie spodziewał się takiego obrotu spraw, gdy środkowy zamiast $6 milionów dolarów w Detroit wybrał nieco mniej w Bostonie. Od samego początku jawił się jako niezwykle solidna opcja pod koszem, potwierdzając tylko, że jest jednym z najlepszych defensorów na pozycji środkowego w NBA. Już w Detroit mieli problemy, gdy Baynes schodził z parkietu, a Celtics byli w tym sezonie (jeszcze bardziej) topową obroną, gdy 31-latek na parkiecie się pojawiał.
A pojawiał się bardzo często, bo Baynes rozegrał aż 81 spotkań, z czego 67-krotnie pojawił się w pierwszej piątce – więcej razy niż w trakcie wszystkich swoich poprzednich pięciu sezonów (24 starty). Miał też najwyższą średnią minut w karierze i zanotował career-high w zbiórkach, asystach czy blokach. Statystyki jego wpływu na grę Celtów nie oddadzą – trudno zresztą prawdziwie docenić kogoś, kto jest pierwszym prawdziwym centrem w koszulce Celtics od 2010 (Kendrick Perkins ze sprawnym kolanem) lub 2011 (Shaq na starcie sezonu) roku.
Prawdziwym w tym sensie, że rzeczywiście masuje się pod koszem, bardzo dobrze zbiera, jest świetnym rim-protectorem, a do także nie boi się nikogo i niczego, nawet jeśli miałby to być frunący Giannis czy masakrujący Embiid. Ale pod koniec sezonu stało się coś, przez co Aron Baynes stał się trochę mniej prawdziwym środkowym – lub wręcz przeciwnie, trochę bardziej prawdziwym jak na dzisiejsze realia. 31-latek tylko w ostatnich siedmiu meczach sezonu oddał aż dziewięć ze swoich 23 trójek. Prawdziwe przełamanie nastąpiło jednak dopiero w playoffs.
Zaczęło się w pierwszej rundzie przeciwko Bucks i trwało także w starciach z 76ers. Po trafieniu trzech z tych 23 prób w sezonie regularnym, Baynes ma już dziewięć trafień (na 19 prób) w 12 meczach fazy play-off. Dziewięć trafień! To jest ponad 47-procentowa skuteczność. Środkowy w każdym z pięciu spotkań przeciwko Sixers oddał co najmniej dwa rzuty i za każdym razem trafił co najmniej jeden raz. Pomogło to wyciągnąć spod kosza Joela Embiida i zwiększyło także minuty dla Baynesa, który gra teraz średnio najwięcej w całej swojej karierze.
Świetna obrona (Embiid zdobywał 0.3 punktu na posiadanie, gdy bronił go Baynes), świetna postawa na tablicach, a teraz solidny rzut zza łuku – który to już raz zawodnik tak pięknie kwitnie pod Stevensem? Oczywiście, próbka jest mała, ale Australijczyk ma przecież jeden z najlepszych rzutów z mid-range w całej lidze, więc pójście o krok w tył (w tym przypadku to jest jak krok w przód) było kwestią czasu i chęci samego zawodnika (pewien inny Australijczyk mógłby brać przykład), aż Baynes trafił w serii z 76ers więcej trójek niż Covington i Belinelli. Take that for data!