Anatomia zwycięstwa: 3-0!

Boston Celtics są o krok od awansu do finałów konferencji, czyli dokładnie tam, gdzie byli w zeszłym sezonie. A przecież grają bez swoich dwóch najlepszych zawodników. A przecież wielu widziało Bucks w drugiej rundzie. A przecież jeszcze więcej widziało Sixers w finałach konferencji. Celtowie wygrali jednak z Milwaukee, a po trzech meczach z 76ers mają 3-0 i zakusy na spotkanie z LeBronem Jamesem. To efekt zwycięstwa po szalonym spotkaniu w sobotę, w którym mieliśmy dosłownie wszystko: piękne zagrania, wielkie rzuty, koszmarne błędy i przedwcześnie wystrzelone konfetti. Były też doskonałe zagrywki Brada Stevensa, świetnie wyegzekwowane przez najmłodszą przecież drużynę w tegorocznych playoffs.

To geniusz! Chylę czoła! Jest jak guru! Tego typy wypowiedzi pojawiły się po meczu w kierunku Brada Stevensa. To jego zawodnicy nie mogli się nachwalić umiejętności bostońskiego trenera, który buduje swoją legendę. I zyskuje sobie coraz więcej fanów: bo jest znakomitym szkoleniowcem, bo ma świetne zagrywki, a na dodatek nieważne, co dzieje się na parkiecie, on zawsze zachowuje spokój. Tak było w sobotę w Filadelfii, gdy Celtics dwukrotnie skorzystali z umiejętności Stevensa, a on sam pozostał niewzruszony po udanych akcjach swoich graczy.

Bo to sobotnie zwycięstwo Celtów – tak ważne, dopiero pierwsze na wyjeździe w tych playoffs – wielu ma ojców. Jayson Tatum robił rzeczy, które 20-latkom się nie śniły. Terry Rozier ma już osiem kwart plus dogrywkę bez straty. Al Horford w pierwszej połowie nie istniał, by w drugiej do spółki z Baynesem zaopiekować się Embiidem. I wielkie brawa dla Celtics, że tak świetnie spisali się, gdy Stevens stawiał ich w pozycji do sukcesu. Popatrzcie na Sixers i ich błędy, ich ogromne błędy, przez które postawili się przed rzeczą historycznie niemożliwą.

Anatomię tej wygranej stanowią dwie rzeczy, dwie akcje, dwa (a nawet trzy) czasy na żądanie. Brad Stevens sięgnął nawet po zagranie, które stosował jeszcze jako mało znany coach uniwerku Butler, kiedy nikt nie przypuszczał, że kiedyś będzie wymieniany jednym tchem obok LeBrona Jamesa jako najbardziej wartościowi ludzie w konferencji wschodniej. W obu przypadkach, przy obu zagrywkach, cel był bardzo prosty: wyciągnąć Joela Embiida z paint, próbować spod samego kosza. I to co Stevens narysował, jego zawodnicy dwa razy przekuli w punkty.

Najpierw na 25 sekund przed końcem, choć w obu przypadkach ważny jest też kontekst. Celtics mieli piłkę i dwa punkty straty – początkowo trener Celtics chciał zobaczyć, jak rozwinie się akcja. Jaylen Brown zszedł do kosza wzdłuż linii końcowej i prawie stracił piłkę, choć ta znalazła drogę w ręce Marcusa Morrisa na lewym skrzydle. I gdy ten oddawał już w zasadzie rzut, Stevens poprosił o czas. Morris lubi takie sytuacje, ale coach Celtów wolał nie ryzykować rzutu z nieprzygotowanej pozycji (który nota bene już po gwizdku odbił się od obręczy).

Zamiast tego, była dobrze przygotowana akcja – kilka zasłon, sporo zamieszania i świetna pozycja Browna, który skończył z Ersanem Ilyasovą na sobie, bliżej kosza i bez nikogo w paint (dosłownie: na ujęciu niżej nie ma tam ani jednej stopy!), z otwartą drogą do obręczy. Zobaczcie, gdzie znajduje się Embiid, czyli najlepszy rim-protector Sixers.

Brown zdobył punkty, doprowadził do remisu, a potem działy się rzeczy nieprawdopodobne, czyli koszmarna strata Redicka, kolejne punkty Browna, no i buzzer-beater Belinelliego, po którym na parkiecie znalazło się mnóstwo konfetti, choć przecież do rozegrania była jeszcze w tym meczu dogrywka. W niej bostoński zespół nie miał dobrego początku, ale za to końcówka? Udało się odrobić pięć punktów straty, wielkie rzuty trafiał Jayson Tatum, ale dwie kluczowe akcje „zrobił” Horford – znów przy ogromnym udziale Brada Stevensa.

Na kilkanaście sekund przed końcem, przy jednym punkcie straty, Celtics mieli piłkę (dzięki, Ben) i dwa czasy do wykorzystania. Horford miał też jednak dobrą pozycję na prawym półdystansie, tyle tylko, że na przeciwko siebie (a w zasadzie za sobą) Ilyasovę, który wcześniej kilka razy solidnie Horfordowi przeszkadzał. Stevensowi ten matchup się nie spodobał, więc wziął czas i po raz kolejny postanowił nieco lepiej przygotować akcje. Pierwsza próba się nie udała, bo Sixers dobrze odcinali zawodników Celtics, natomiast stała się jedna ważna rzecz.

Tak jak i pod koniec czwartej kwarty, tak i przy tej pierwszej próbie Szóstki nie miały problemów, by zmieniać krycie, jakiekolwiek matchupy miałoby to spowodować. W ten sposób Robert Covington wylądował z Big Alem, podczas gdy Ilyasova znakomicie odcinał od piłki Tatuma, czyli tego zawodnika, którego Sixers chcieli odciąć jak najbardziej. W drugiej próbie Stevens wykorzystał więc ten fakt, sięgnął po zagrywkę sprzed lat i Celtics zdobyli punkty. Sixers znów zmieniali krycie, Embiid znów dał się wyciągnąć spod kosza, a Covington znów został z Horfordem.

Wystarczyło więc ponownie dobrze podać lobem w paint (w zasadzie znów nikogo tam nie ma – Embiid poleciał za Brownem na obwód, nie ma też w ogóle ne obrazku Roziera, który zabrał McConella), co się stało, a Horford najpierw przestawił Covingtona, by potem z odrobiną szczęścia trafić za dwa punkty i wyprowadzić Celtów na prowadzenie. Chwilę później przechwycił jeszcze kolejne koszmarne podanie Simmonsa, dał się sfaulować, trafił oba rzuty wolne i mógł cieszyć się razem z obecną na trybunach żoną, bo Celtics prowadzili już 3-0.

Niektórzy sprzeczali się, że ta zagrywka wcale nie była pod Horforda, ale Matt Howard – były student Stevensa na Butler – nie pozostawił żadnych wątpliwości, że Brad miał ją w swoim playbooku już dawno, dawno temu. Po raz kolejny więc, Stevens postawił swój zespół w świetnej pozycji do osiągnięcia sukces, a zespół odwdzięczył się perfekcyjną egzekucją. Zespół przecież bardzo młody, w którym w sobotę główną rolę odgrywał 20-letni Tatum z takim samym przecież doświadczeniem w fazie play-off jak Simmons czy Embiid, którzy zawiedli.

To niesamowite, ale Celtics naprawdę prowadzą 3-0 w drugiej rundzie z Sixers. 3-0!