Szalony mecz numer trzy w Filadelfii – dawno nie przeżyliśmy czegoś takiego. Skończyło się na wstydliwej porażce Sixers i wygraną Celtics, być może kluczową, jeśli chodzi o losy tej serii. Jeszcze żadna drużyna w historii nie odrobiła takich strat, choć ta seria nie jest zakończona – po meczu to Jaylen Brown był pierwszy do tego, aby wskazać, że „nie powinno bawić się jedzeniem”. Szansa na sweep już w poniedziałek. Koniec końców, to fani Celtics mogą wyciągać miotły właśnie w oczekiwaniu na sweep, choć to Sixers musieli użyć ich jako pierwsi, gdy po rzucie Marco Belinelliego na parkiet Wells Fargo Arena posypało się confetti. Rzut był jednak za dwa punkty i na dogrywkę trzeba było trochę poczekać. A w dogrywce…
…zobaczyliśmy szereg błędów po stronie gospodarzy, które zresztą miały miejsce także pod koniec regulaminowego czasu gry. Celtics bardzo dobrze te błędy wykorzystali, a na największe słowa uznania zasługują Al Horford oraz… Brad Stevens. Ten pierwszy do przerwy nie miał ani jednego punktu na koncie, ale w najważniejszych momentach wszystko zrobił tak, aby Celtics mogli ten mecz urwać. Na kilka sekund przed końcem dogrywki wyprowadził Celtów na prowadzenie, a chwilę później przechwycił złe podanie Simmonsa i trafił oba rzuty wolne.
101-98.
Gdzie było confetti teraz? Celtics nie potrzebowali jednak tego, aby świętować. Horford w pomeczowym wywiadzie nie mógł nachwalić się swojego trenera, bo Stevens był tym drugim bohaterem końcówki. Świetne time-outy, znakomicie rozrysowane akcje i to jest kolejny już dowód na to, że Brad jest geniuszem. Tak zresztą nazwał go Big Al, ale nie ma w tym krzty przesady. To już banał, ale Stevens timeout po timeoucie, akcja po akcji, mecz po meczu stawia swój zespół w pozycji do tego, aby odnieść sukces. I ten zespół z tego świetnie korzysta.
Piszę „zespół”, bo w obliczu wszystkich tych kontuzji i problemów to cały zespół wygrywa te mecze. Każdy daje z siebie dużo i to nieważne, czy siedzisz na ławce, czy grasz. Dlatego tak łatwo się tej drużynie kibicuje. W sobotę chyba najwięcej dał Jayson Tatum, który właśnie zaliczył piąty już kolejny mecz z co najmniej 20 punktami i od razu pobił dwa rekordy: stał się pierwszym w historii Celtics pierwszoroczniakiem, który tego dokonał oraz najmłodszym graczem w historii ligi, który może pochwalić się takim osiągnięciem. Ten dzieciak jest wyjątkowy.
Był wyjątkowy w Bostonie, był wyjątkowy także w Filadelfii i to są narodziny nowej wielkiej gwiazdy. 24 punkty, pięć zbiórek, cztery asysty i to jest niesamowite, jak ten chłopak potrafi znajdować sposoby na zdobywanie punktów. I pomyśleć, że dopiero co skończył 20 lat! Z tego też powodu nie jest jeszcze perfekcyjny (1/4 z linii rzutów wolnych), ale spokojnie – jeśli robi takie rzeczy już teraz to co będzie w przyszłości? Co będzie, kiedy zrówna się wiekiem z Simmonsem czy Mitchellem (obaj rocznik 1996, podczas gdy Tatum to rocznik 1998)?
I reszta drużyny – Terry Rozier w końcu zagrał solidne spotkanie na wyjeździe. Jaylen Brown raz wyglądał lepiej, raz gorzej z tym swoim urazem, ale zdobył 16 oczek, w tym najpierw doprowadził do remisu, a potem wyprowadził Celtów na prowadzenie 89-87, gdy Sixers stracili piłkę w samej końcówce spotkania, zanim nie uratował ich swoim rzutem Belinelli. Marcus Morris miał świetny początek, potem było już gorzej, ale to on podawał do Horforda. No i Aron Baynes, który jest cichym bohaterem tego spotkania i kimś, kogo należy SZANOWAĆ.
Baynes przyjął bowiem na klatę jeden z najlepszych wsadów sezonu w wykonaniu Embiida i głównie z tego zostanie zapamiętany, ale tak być nie powinno, bo Aron zagrał znakomite spotkanie. W obronie po raz kolejny znakomicie dawał radę środkowemu Sixers, w ataku też swoje zrobił, natomiast to właśnie jego nieustępliwość, poświęcenie i odwaga wymagają ogromnego szacunku. Baynes nie kalkuluje, nie ucieka, nie odkłada ręki, tylko stara się robić wszystko, by pomóc swojej drużynie. Także na ławce, gdzie najbardziej żywiołowo dopinguje kolegów.
Przed Celtami szansa na sweep i awans do kolejnej rundy, czyli powtórzenie wyniku z ubiegłego sezonu. W finałach konferencji jedną nogą są też już Cleveland Cavaliers, bo LeBron znów to zrobił i Raptors dostali game-winnerem w twarz. Na ten moment, w power rankingu Wschodu to wciąż James przed Bradem Stevensem, ale jeśli wziąć pod uwagę to, jak mieli wyglądać Celtics bez swoich dwóch największych gwiazd i co mieli zrobić najpierw Bucks, a teraz Sixers to naprawdę ciężko jest zdecydować, kto odnosi większy sukces (mimo wszystko, chyba LBJ).
Aha, jedna rzecz: to nie Sixers, to Celtics są najmłodszą drużyną tych playoffs.
W sobotę po raz pierwszy udało im się wygrać w tegorocznej fazie play-off na wyjeździe i to od razu jest zwycięstwo, które daje 3-0. Celtowie mają więc teraz aż cztery szanse, aby tę serię zakończyć i miejmy nadzieję, że im się to uda. Sixers musieliby dokonać rzeczy historycznej, bo nikt nigdy nie wrócił z 0-3, natomiast skreślać ich nie wolno, bo to pierwszy krok ku temu, żeby rzeczywiście powrócili. Ale dziś nie mówmy jeszcze o awansie, dziś zachwycajmy się tym zespołem i tym zwycięstwem. Oni znowu to zrobili. Chwilo trwaj, Celtics róbcie to jeszcze!