G7: Celtics w drugiej rundzie! (4-3)

Sprawdziło się: Boston Celtics jeszcze nigdy nie przegrali siedmiomeczowej serii, w której prowadzili 2-0, a Milwaukee Bucks jeszcze nigdy nie wygrali meczu numer siedem na wyjeździe. Historia była w sobotę po stronie Celtów, ale to nie historia popchnęła ich w kierunku drugiej rundy. Zrobił to w zasadzie cały zespół, na czele którego stanęli Al Horford, Terry Rozier oraz Jayson Tatum w świetnym zakończeniu tej serii. Każdy z zawodników dołożył do tego sukcesu swoje, każdy dał coś od siebie, kiedy problemy ścięgnowe dopadły Jaylena Browna. Celtics już w pierwszej kwarcie pokazali, kto jest po prostu lepszą drużyną i nie wierzcie w to, co mówi Giannis, by w drugiej połowie dokończyć dzieła zniszczenia i odesłać Bucks na ryby.

To fakt – w tej serii kluczowe znaczenie miała przewaga parkietu. Wszystkie siedem spotkań wygrali gospodarze, natomiast w sobotę nie było żadnych wątpliwości, kto był drużyną lepszą. Celtics odrobili lekcje i od samego początku mocno atakowali do pomalowanego, a kiedy w końcu zaczęli trafiać także trójki, było już po wszystkim. Zespół na barki wziął Al Horford, czyli ten najbardziej doświadczony gracz Bostonu, a wtórowała mu młodzież – Jayson Tatum oraz Terry Rozier przede wszystkim. I ten młody zespół właśnie awansował do drugiej rundy.

Nie wiedzieć jak, nie wiedzieć skąd, ale Boston Celtics znów to zrobili, choć przez wielu byli skreślani. W sobotę rozpoczęli znakomicie, bo od 30 punktów w pierwszej kwarcie. Druga? Drugą jakoś udało się przeżyć, gdy Eric Bledsoe grał najlepszy basket w tej serii, ale też wpadł w problemy z faulami, które były jedną z historii tego meczu dla Bucks. W drugiej kwarcie nie tylko bowiem Bledsoe złapał trzeci faul, bo także Giannis, który nie udźwignął ciężaru gatunkowego tego spotkania, które jego zdaniem lepsza drużyna przegrała. Czas wrócić do szkoły?

Nie ma bowiem mowy, żeby to Celtics byli w tej batali drużyną gorszą. Nie, kiedy coach Prunty wypuszcza ustawienia z Jasonem Terrym grającym duże minuty. Terry nie był faktorem, gdy sześć lat temu podpisywał kontrakt z Bostonem i nie był faktorem w tej serii. Nie, kiedy defensywa Celtics znów wygląda znakomicie. Nie, kiedy Bucks nie mają ani jednego punktu z kontry. Nie, kiedy Horford gra taki mecz w paint. Nie, kiedy w drugiej połowie do głosu dochodzi zbalansowany atak gospodarzy, którzy już nie tylko żyją w pomalowanym, ale też odnajdują życie na łuku.

Khris Middleton był w tej serii wielki, był prawdopodobnie najlepszym graczem w ogóle. Niesamowite, jak trudne rzuty potrafi trafiać. Znów miał ponad 30 oczek (32), znów nic sobie nie robił z obrony Celtics, ale to nie wystarczyło. Bucks nie mieli personelu (choć z drugiej strony, to wciąż nie powód, by tak duże minuty grał Jason Terry), ale zamieńcie Prunty’ego miejscami ze Stevensem i zastanówcie się, kto wtedy byłby w drugiej rundzie. Jednak nie sam coach był w tej serii ważny, bo w meczu numer siedem naprawdę wszyscy stanęli na wysokości zadania.

Po pierwsze, Al Horford. 26 punktów, z czego 22 w paint. 14 oczek do przerwy, 5/5 z gry na starcie trzeciej kwarty i ten mecz był znakomitą odpowiedzią na krytykę wobec tego zawodnika. Ta niestety wciąż się pojawia, ale Horford wciąż robi swoje i w tym G7 był najlepszą wersją siebie, grając prawdopodobnie jeden ze swoich najlepszych meczów w bostońskich barwach. Ogromne brawa, Al.

Po drugie, Terry Rozier. Również zdobył 26 punktów, dołożył też dziewięć asyst i trafił pięć trójek. Dobrze, że w drugiej rundzie znów mamy przewagę parkietu, bo T-Ro jest znakomitym graczem w TD Garden. Na wyjeździe różnie to bywa, ale kibice w Ogródku zdają się go bardzo fajnie napędzać, czego efektem są takie właśnie mecze. I co, niedowiarki? Wcale nie trzeba Kyrie’ego Irvinga, aby przejść przez pierwszą rundę. Swoją droga, Eric Bledsoe teraz już na pewno wie, kim do kurwy jest Terry Rozier.

Po trzecie, Jayson Tatum. Dopiero drugi rookie w historii klubu (!), który zdobył co najmniej 20 oczek w G7. Tatum ma calutką karierę przed sobą i choć nie robi takiego szumu jak Donovan Mitchell to jednak miał w tej serii znakomite momenty. W sobotę w końcu udało mu się ograć Thona Makera, wykorzystując do tego te swoje długie ręce. Grał pewnie, grał do kosza, a blok+trójka, która prawie pozbawiła Giannisa butów to z pewnością była jedna z najlepszych akcji całej serii. Wielkie rzeczy przed Tatumem.

Po czwarte, cała reszta. Marcus Morris mógł ten mecz zawalić Celtom i robił to w pierwszej połowie, ale w drugiej zdobył wszystkie swoje 10 oczek i dał sporo fajnej energii w ataku. Aron Baynes zebrał aż pięć piłek w ataku, co także jest jedną z historii tej serii – Celtics byli bestiami na tablicy przeciwnika. Shane Larkin zrobił swoje, dał osiem oczek i sporo spokojnej gry. Semi Ojeleye znów fajnie sobie poradził w obronie, a po meczu nie mogli nachwalić się go Horford czy Morris. No i ten nasz Dennis Rodman, jak Adrian nazwał go w Tygodniku.

Marcus Smart cały czas nie trafia zza łuku (od powrotu ani jednego celnego rzutu), ale za to robi wszystko inne. 5/4/6/3 i to jest linijka, która na pierwszy rzut oka wrażenia większego nie robi, ale tak naprawdę bez tej linijki byłoby Celtom trudno ten mecz wygrać. Dobrze jest mieć Smarta z powrotem, bo jego defensywa jest zaraźliwa, bo jego defensywa straszy przeciwnika, bo jego defensywa i przede wszystkim poświęcenie są dla tej drużyny paliwem, ogniem, statkiem, sterem i żaglem. Ben Simmons nerwowo wstał w niedzielę z łóżka.

I nie zapominajmy o jeszcze jednym, bardzo ważnym zawodniku, który w sobotę niestety nie był w stanie pomóc drużynie. Jaylen Brown miał w tej serii mecze wielkie, ale w G7 wyszedł aż za bardzo, chciał aż za bardzo. Koniec końców, uraz ścięgna udowego spowodował, że w drugiej połowie nie pojawił się na parkiecie wcale, choć po meczu sam mówił, że gdyby była taka potrzeba to by zagrał i na G1 z Sixers powinien być gotowy. Ta seria startuje już jutro, czyli w nocy z poniedziałku na wtorek o 2:00 czasu polskiego i NBA nie ułatwia jej zapowiedzenia.

Rok temu w meczu numer siedem z Wizards nieoczekiwanym bohaterem był Kelly Olynyk. W tym roku niespodzianki nie było – cała drużyna spisała się na medal i wywalczyła awans do drugiej rundy. I to już jest sukces. Bo Celtics grają bez dwóch swoich najlepszych graczy, bo od pierwszej minuty wychodzi teraz dwóch pierwszoroczniaków i drugoroczniak, bo ten sezon miał wyglądać zupełnie inaczej, gorzej. Już jest pięknie, a może być tylko lepiej – Sixers wyrośli na faworytów Wschodu, więc to Boston rozpocznie tę serię w swojej ulubionej roli underdoga.

Start w nocy z poniedziałku na wtorek – nie wiem, czy będzie zapowiedź. Ale niezależnie, co tam się będzie działo, Celtics już ten sezon wygrali, bo awans do drugiej rundy przy tym stanie rzeczy jest wszystkim, o co mogliśmy prosić. I jeszcze jedna rzecz: jeśli Sixers myślą, że będzie łatwo to pamiętajmy, naprawdę pamiętajmy o tym, że to Boston ma w tej serii przewagę parkietu, a Celtics jeszcze w tych playoffs u siebie nie przegrali. Brad Stevens jest wielki, a Boston Celtics wciąż są w grze. I oby ta historia trochę jeszcze potrwała. #WeAreTheCeltics