Nie pomógł nowy rekord kariery Jaylena Browna, nie pomogły wielkie rzuty Jaysona Tatuma w czwartej kwarcie. Boston Celtics odrobili aż 20 punktów straty, ale w końcówce zabrakło więcej szczęścia, aby móc cieszyć się z trzeciego zwycięstwa w tej serii. Zamiast tego, Milwaukee Bucks doprowadzili do remisu 2-2 i seria zaczyna się w zasadzie od nowa. To jednak wciąż Celtowie mają w niej przewagę parkietu. I zdaje się, że mają też trochę więcej pomysłów na to, jak skontrować Kozły w pozostałych spotkaniach. Przegrana oczywiście nie cieszy, natomiast można wyciągnąć z tego niedzielnego meczu trochę pozytywów i to z pewnością jest dobra informacja, tym bardziej po tym, jakie mieliśmy nastroje w przerwie meczu numer cztery.
Dwie pierwsze kwarty niedzielnego spotkania dołączają do czterech poprzednich z meczu numer trzy i stanowią jeden z najgorszych okresów gry Boston Celtics w tym sezonie. Co prawda w niedzielę był całkiem udany start, ale potem już tylko i wyłącznie Bucks mieli głos, a Celtics popełniali kolejne proste błędy, po których ręce same się załamywały. Tak jak w przypadku tego, co stało się na koniec pierwszej kwarty, kiedy najpierw Khris Middleton łatwo wysłał dwóch zawodników w powietrze i zdobył punkty, a potem Dellavedova zrobił to:
Naprawdę ciężko było wierzyć, że Celtics się jeszcze w tym meczu obudzą. Ale w przeciwieństwie do G3, tym razem się obudzili i przede wszystkim świetny Jayson Tatum na początku drugiej połowy dał bardzo fajny impuls, po którym Celtowie zaczęli mozolne odrabianie strat. I zaczęli też szukać pomysłów na skontrowanie Bucks. Giannis znów latał wysoko (dobitka, huh?), Middleton nadal gra serię życia, ale już Thon Maker nie zrobił takiej różnicy. Dość powiedzieć, że Celtics byli w drugiej połowie o 17 punktów lepsi od Bucks, gdy Thon był na parkiecie.
Wcale nie tak dziwnym zbiegiem okoliczności, większość czasu na parkiecie spędził też wtedy Semi Ojeleye, który w pierwszej połowie nie zagrał wcale, ale w drugiej okazał się być kryptonitem na Makera. Stevens nie bał się grać Semim przez prawie 16 minut drugiej połowy, bo sparowanie go z Horfordem pozwoliło Celtics łatwo zmieniać krycie, szczególnie w sytuacjach, kiedy to właśnie Maker grał w pick-and-rollach z Giannisem. Thon zdobył tylko trzy punkty, trafiając jedną trójkę, ale też tylko w drugiej połowie miał aż cztery ze swoich pięciu bloków.
Tak czy siak, Celtom udało się zdobyć aż 67 oczek w kwartach numer trzy (32) i cztery (35) po zaledwie… 35 punktach w całej pierwszej połowie. Wygrać się nie udało, choć comeback z 20 punktów zakończył się sukcesem, bo Celtics wyszli nawet na prowadzenie, jednak koniec końców tego sukcesu nie udało się utrzymać. Czy był faul na Brownie? Czy można było lepiej zagrać w ostatnich sekundach? Fakty są takie, że to Bucks za sprawą dobitki Giannisa wygrali G4, ale Celtics wcale nie powinni wracać do Bostonu z nisko zawieszonymi głowami.
No bo przecież Jaylen Brown kilka dni po 30 punktach w G2 zrobił aż 34 punkty w G4, poprawiając tym samym swój rekord kariery. Trafił pięć trójek, zebrał też osiem piłek i stał się najmłodszym graczem od czasu Derricka Rose’a (pamiętny rok 2009), który dwa razy w jednej serii przekroczył granicę 30 oczek. Nie widać strachu w oczach tego zawodnika, widać za to niesamowite zaangażowanie i etykę pracy, dzięki której Brown zrobił w tym drugim roku tak ogromny postęp. Trochę więc szkoda, że mimo takiego meczu Celtom nie udało się wygrać.
Ale jest też przecież Jayson Tatum i jego wielki rzut w czwartej kwarcie, a wcześniej znakomita postawa i 21 punktów, czyli drugi najlepszy wynik w drużynie. Wiecie, ciężko jest wygrywać, kiedy Twoi dwaj najlepsi zawodnicy to pierwszo- i drugoroczniak, no chyba że nazywają się Tatum i Brown. Dzięki tej dwójce, nawet w tych przegranych meczach jest coś z wygranej. Oni już są świetni, choć wciąż popełniają błędy i wciąż potrzebują czasu, ale takie spotkania budują, takie spotkania pomagają, takie spotkania będą definiować ich w przyszłości.
Choćby dlatego trzeba szukać pozytywów, nawet jeśli nie udaje się wygrywać. Przed nami mecz numer pięć w Bostonie i ta seria zaczyna się od samego początku. Mówi się, że to nie jest seria, póki jakaś drużyna nie wygra na wyjeździe – jak do tej pory wygrywali tylko gospodarze, a teraz gramy do dwóch zwycięstw i Celtics mają przewagę parkietu. Dodatkowo, być może już na mecz numer sześć w Milwaukee wróci Marcus Smart, który będzie sporym upgrade’em nad Shane’em Larkinem i kto wie, może nawet uda mu się choć trochę spowolnić Middletona.
Smart był z drużyną w Wisconsin i tylko z ławki dawał sporo energii, krzycząc po udanych zagraniach kolegów. Nie możemy się też doczekać jego pojedynku z Dellavedovą, który nadal bardzo agresywnie broni od samej linii końcowej, choć i na to Celtics być może znaleźli receptę (ot, Al Horford zaczynający ataki – Big Al był w tym meczu solidny, zrobił 13/9/4 i trafił wszystkie pięć rzutów wolnych). Miejmy tylko nadzieję, że w Bostonie uda się wrócić do grania “swojego”, a ta druga połowa z G4 jest na pewno dobrym prognostykiem. G5 w nocy z wtorku na środę.