G1: Ależ to była bitwa! (1:0)

Nie można było sobie wyobrazić lepszej reklamy PlayOffs. Celtics i Bucks stworzyli widowisko, po którym uwielbienie do koszykówki, jej nieprzewidywalności i kreatywności w pisaniu niespodziewanych scenariuszy, weszło na jeszcze wyższy poziom. W TD Garden mieliśmy nieocenioną przyjemność oglądać prawdziwą bitwę, która być może jest zapowiedzią fascynującej wojny o awans do półfinału Eastern Conference. Celtowie po raz kolejny w tym już z różnych względów legendarnym sezonie, nie podłamali się szaloną trójką Khrisa Middletona, wytrzymali olbrzymią presję w dogrywce i przede wszystkim nie pękli fizycznie, a przecież w tym meczu było mnóstwo siłowej walki oraz nerwów.

BOXSCORE

Kolejny rok w PlayOffs musimy udowadniać, że nie jesteśmy overrated. Dwanaście miesięcy temu było mnóstwo wątpiących, a my o własnej sile przekonaliśmy wszystkich marszem do Finału Konferencji z hasłem „It’s not luck!”. Podobnie jak w poprzednich latach, również w tym mamy mocno pod górkę, bo problemy ze zdrowiem nie opuszczają nas na krok i stały się już akceptowaną przez nas przykrą rzeczywistością. A jednak siłą charakteru, hartem ducha i niesamowitym kolektywem potrafimy dokonywać wielkich rzeczy.

Inauguracja serii z Bucks trafi do annałów historii ligi. To był mecz, który śmiało można uznać za definicję PlayOffs – mnóstwo fizycznej walki, zmiany prowadzenia, konieczność błyskawicznego rozwiązywania problemów zespołu przez obu trenerów, a w końcówce wymiana nokautujących ciosów, po których nikt nie chciał odklepać, mimo, że obie ekipy jechały już na oparach. Po tak efektownym i trzymającym w napięciu widowisku, rozgrywanym o idealnej porze dla polskiego kibica, radzę wypatrywać debiutantów na osiedlowych boiskach.

Kiedy na cztery minuty przed końcem Marcus Morris dwukrotnie punktował w pomalowanym i wyszliśmy na +10, wydawało się, że zrobiliśmy udane podchody do wygranej. Ale wystarczyło zaledwie kilkadziesiąt sekund, aby goście zrobili run 8:0 i zabawa zaczęła się od początku. Akcja za akcję, punkt za punkt, a wszystko przy ogromnej presji i bez marginesu błędu. Przy takim obciążeniu nie pękł nikt, z żadnej ze stron. Na trójkę Morrisa, bliźniaczo podobną do tej pamiętnej z Thunder, odpowiedział Malcolm Brogdon, choć mocno mu to ułatwiliśmy, pozostawiając zdecydowanie zbyt dużo miejsca na te kilkanaście sekund przed końcową syreną. To zresztą była jedna z naszych najsłabszych, o ile nie najsłabsza akcja defensywna w decydujących fragmentach. Bucks nie zagrali przecież nic kreatywnego po ATO, Brogdon nie wychodził po żadnej twardej zasłonie, a właściwie spokojnie czekał w miejscu na podanie.

Natomiast na fenomenalną step-back trójkę Terry’ego Roziera, który ograł Erica Bledsoe’a niczym Allen Iverson w najlepszych latach kariery, odpowiedział Middleton, choć w pół sekundy nie miał prawa tego zrobić. Istne szaleństwo. Jednym rzutem sprawił, że Celtics musieli błyskawicznie wysiąść z windy gnającej do nieba i ponownie stanąć na ziemskim gruncie do dogrywki. A po takiej próbie i przy takich okolicznościach, to Bucks podchodzili do dodatkowych minut z przewagą psychologiczną i w naszych głowach jak zdarta płyta pojawiało się pytanie „Czy nasi dadzą radę?”.

Który to już raz w tym sezonie ci goście pokazali, że Celtics to synonim walki do upadłego. W dogrywce jak weteran punktował i ustawiał się w obronie Jayson Tatum, natomiast Rozier sprawiał wrażenie, jakby w ogólne nie przejmował się tym fizycznym maratonem w nogach i wyglądał świeżo – szybki, dynamiczny, zdeydowany. To on odpowiedział trójką na mocny początek Giannisa Antetokounmpo, wytrzymał ciśnienie na linii rzutów osobistych i przede wszystkim miał kluczową dla ostatecznego rozstrzygnięcia zbiórkę w obronie po niecelnym wolnym lidera Kozłów, która chyba bezzasadnie została okrzyknięta największą kontrowersją spotkania.

Scary Terry miał początkowo duże problemy ze skutecznością, wyraźnie nie mógł wstrzelić się z dystansu, ale najważniejsze próby trafiał. W ciągu ostatnich 5:01 min spotkania, czyli wliczając sekundę regulaminowego czasu gry oraz OT, zdobył 11 ze swoich 23 punktów. Linijkę uzupełnił czterema zbiórkami, trzema asystami i przechwytem, a to wszystko przy bezbłędnej grze. Debiut jako starter w PlayOffs miał więc bardzo udany – świetnie kołysał Bledsoe’a wykorzystując szybki kozioł i zmieniając kierunki przy rozgrywaniu akcji. W ataku nie pozwolił mu rozwinąć skrzydeł i rozgrywający ekipy z Milwaukee punktował głównie przeciwko Shane’owi Larkinowi – poza zaskakującym przyspieszeniem w 4Q, kiedy zostawił T-Roza w blokach. A to przecież bardzo mocny punkt Bucks i członek najlepiej punktującego trio na finiszu Regular Season.

Zaczęło się wszystko dla nas bardzo przyjemnie. W defensywie graliśmy blisko siebie, z dobrymi odległościami w ustawieniu, mocno pilnowaliśmy bardzo groźnego półdystansu i przez to Bucks mieli ogromne problemy z odnalezieniem się przeciwko tak dobrze zorganizowanej obronie. W efekcie przyjezdni ze stanu Wisconsin popełnili w 1Q aż osiem strat, co pozwoliło nam na oddanie aż dziewięciu rzutów więcej w ciągu dwunastu minut. Run 15:0 zamykający pierwszą ćwiartkę ustawił nas w dogodnej pozycji, aby ten mecz ułożyć sobie pod własne dyktando.

Ale w 2Q to my zapadliśmy w głęboką śpiączkę. Larkin w ciągu czterech posiadań popełnił trzy straty, zaś ogólnie w w ataku przestaliśmy biegać i tylko czekaliśmy na rozwój wypadków, a to rzecz jasna nie pozwalało nam wykreować żadnych dobrych pozycji strzeleckich. Nasze 1/13 z gry w ciągu siedmiu minut pozwoliło gościom odpowiedzieć serią 21:2 i sprawić, że Celtowie zaczęli się mocniej pocić. Zagubiony wcześniej Antetokounmpo wrzucił wyższy bieg (12pts w 2Q), Middleton kontynuował dobrą formę z pierwszej kwarty i ranił nas dobrymi akcjami przy baseline, a podopieczni Joe Prunty’ego wykorzystali wszystkie pięć kontrataków, z czego dwa z nich sfinalizowali efektownymi trójkami z narożnika. Dopiero kulturalna jak na Morrisa szarpanina o piłkę z Jabari Parkerem i trójka Jaylena Browna ożywiła nasz zespół, który niezłą końcówką zmniejszył straty do jednego posiadania.

Po przerwie wyszliśmy na parkiet już odmienieni. I choć w ataku nadal nie mogliśmy znaleźć rytmu, to znowu graliśmy agresywną obronę i wymuszaliśmy straty, dzięki czemu otwierała się możliwość kontrowania. W połowie kwarty znaleźliśmy również celność z dystansu i wyszliśmy nawet na +10. Wtedy też trafiliśmy jedyną trójkę z rogu, której autorem był Morris, a to przecież element, z którym defensywa Bucks od dawna ma dużo problemów i którym w zeszłym roku przegrała serię w pierwszej rundzie z Raptors. Trzeba w kolejnych meczach stawiać większy nacisk na tego typu akcje.

Brogdon i Middelton nie pozwolili nam jednak uciec i wspólnie ciułali punkty dla swojego zespołu, przez co ten mecz do ostatnich sekund pozostawał zacięty i mogliśmy przeżyć kilkanaście minut kosmicznej walki, która mnie osobiście pozbawiła wszystkich paznokci.

Szybko dostaliśmy odpowiedź na chyba najważniejsze pytanie przed rozpoczynającymi się PlayOffs – Al Horford wciąż ma przycisk, który uruchamia w post-season. Chyba nie będzie przesadą stwierdzenie, że to właśnie Dominikańczyk w dużej mierze był ojcem tego pięknego zwycięstwa. Od początku efektywny w ataku, w którym starannie selekcjonował swoje próby, zdecydowany i pewny siebie a to w grze w post-up, a to w wejściach na kosz z trzeciego/czwartego metra, dzięki czemu często wizytował linię osobistych. Łącznie miał 13/14 FT, a w 4Q, kiedy wynik balansował na cienkiej lince, był 5/6. A jego obrona? O Pani drogi! Zwinny, silny, mocno stojący na nogach, z kapitalnym timingiem i przeglądem sytuacji, co pozwoliło mu rozdać trzy bloki oraz złapać rywala na charging foul. Al zagrał na poziomie NBA Defensive Player of the Year i pokazał całej lidze, że Giannisa można jednak mocno ograniczyć, bo ten przeciwko Alowi był momentami bezradny, szczególnie w pierwszej i trzeciej ćwiartce. Trzeba pamiętać, że Antek połowę ze swoich sześciu przewinień złapał właśnie na Horfordzie. Wielki mecz Dominikańczyka, bez dwóch zdań – 24pts, 12reb, 4ast, 2st i wspomniane już wyżej 3blk.

Czy wierzycie, że to był debiut w PlayOffs grajka, który niedawno zmienił swój kod na dwójkę z przodu? Ja nie wierzę. Tatum od początku grał bez presji i kiedy w 1st half pozostali mieli wyraźne problemy ze skutecznością, on był 50% FG i starał się w tych beznadziejnych momentach brać grę na siebie, choć w 2Q było z tym ciężko. Miał co prawda w całym meczu 5TO, ale potrafił je naprawiać dobrym powrotem do obrony. A w niej przecież był sporym problemem dla rywali, notując trzy przechwyty. W trzeciej kwarcie trafił niesamowicie trudną trójkę pod presją błędu zegara, a później była też przecież niemożliwa do niezapamiętania, wypieszczona, idealna wręcz asysta do ścinającego za plecami rywala pod kosz Browna. W dogrywce błysnął już swoim talentem na dobre – długie ręce i kontrola nad ciałem pozwoliły mu skończyć bardzo ważny lay-up, będąc w odchodzącej pozycji od kosza i miał też zbiórkę w obronie, którą chwilę później do złudzenia odtworzył Rozier. Finalnie stał się trzecim Celtem w historii, który w debiucie w PlayOffs zaliczył double-double – 19pts, 10reb, 4ast, 3stl i blok. Ten chłopak nosi w sobie kawał pięknej historii dla tej organizacji.

Brown był +18PER i choć w pierwszej połowie miał 4/11 FG, to po zmianie stron ustabilizował celownik i ostatecznie skończył z dorobkiem dwudziestu punktów. Podobne kłopoty miał Morris, który w 1st half poza akcją 3+1, ceglił na potęgę, ale drugi kosz okazał się być bardziej przyjazny i z ławki dodał nam 21 oczek i 7 zbiórek. Obaj również byli nieodzownym elementem zwycięskiej układanki.

Było już o fizyczności tego spotkania, a przy tak ograniczonym rosterze, to mógł być dla Stevensa duży problem. Po trzech kwartach Horford miał na liczniku 33 minuty, Tatum równe pół godziny, zaś Brown i Rozier ledwie sześćdziesiąt sekund mniej. Ale ani przez chwilę nie można było odnieść wrażenia, że chłopaki mają jakiekolwiek problemy kondycyjne. Może Horford nieco zniknął w dogrywce i to po nim widać było najbardziej trudy tej bitwy, ale przecież miał bardzo ważną zbiórkę w ataku przy 104:105, dzięki której stanął na linii osobistych, trafił dwa rzuty i wyprowadził nas na prowadzenie, którego nie oddaliśmy już do końca spotkania.

Trzeba też chwilę zatrzymać się przy pracy arbitrów. Semi Ojeleye dostał trzy gwizdki na Giannisie i każdy z nich był kontrowersyjny. Morris był ewidentnie popychany przy linii bocznej po jump ball, a jednak wówczas sędziowie grę puścili i zamiast faulu Parkera, gwizdnęli błąd. Na początku czwartej kwarty niemal za każdy kontakt gwizdano nam przewinienie, przez co Bucks już po czterech minutach byli na bonusie, co w późniejszych fragmentach miało duże znaczenie dla rywalizacji. Sytuacja między Rozierem a Giannisem dla mnie jest ewidentna – Terry złapał piłkę jako pierwszy, Antetokounmpo wyraźnie wpadł na niego oraz pozbawił równowagi i dopiero to umożliwiło mu walkę o wznowienie gry rzutem sędziowskim. W całej tej sytuacji kontrowersyjne jest tylko to, że sędzia będący najbliżej sytuacji, pochopnie gwizdnął jump ball. I tutaj tkwi źródło tej dyskusji, co jednocześnie dobitnie pokazuje jakość sędziowania.

Mamy 1:0, ale mamy też wiedzę, że Bucks to będzie być może rywal, z którym trzeba będzie walczyć na przysłowiowe noże. Potwierdziła się niepisana zasada, że mecze wygrywa zespół, który przejmuje tablice – 45:42, z czego aż 11:5 w zbiórkach ofensywnych, dzięki czemu zdobyliśmy osiemnaście punktów więcej z ponowienia. Trzeba częściej próbować szerokich ataków, kończonych trójkami z rogu, a Aron Baynes musi być bardziej zdecydowany w match-upie z Johnem Hensonem i ogólnie bardziej widoczny. Greg Monroe potrzebuje dwóch/trzech dobrych akcji pod koszem, żeby znalazł się w tak ważnej dla zespołu roli i dawał wsparcie z ławki. Podobnie jak Larkin, który początkowo wyraźnie nie poradził sobie z presją stawki spotkania. Nasza skuteczność z gry nie przekroczyła 42% i tutaj też mamy co analizować. Szczególnie trzeba większej koncentracji przy prostych akacjach, bo w meczu uciekły nam co najmniej cztery punkty po spudłowanym lay-upie Horforda w akcji coast-to-coast i niecelnym wykończeniu ATO przez Tatuma.

Game 2 już jutro! Ta seria może być prawdziwą wojną! Zacierajmy ręce.

Więcej materiałów ze spotkania przeciwko Bucks znajdziecie tutaj.

#WeAreTheCeltics