Celtics dają radę w Phoenix

Boston Celtics (51-23) tracą już tylko trzy spotkania do Toronto Raptors (54-20), a w terminarzu mamy jeszcze dwa bezpośrednie pojedynki między tymi drużynami. To zbliżenie się Celtów do kanadyjskiej drużyny to efekt trwającej serii wygranych – w Phoenix podopieczni Brada Stevensa wygrali po raz czwarty z rzędu, pokonując Phoenix Suns (19-56), czyli na ten moment zdecydowanie najsłabszy w lidze zespół. Nie obyło się bez problemów, a na dodatek po raz kolejny kostkę skręcił Marcus Morris, jednak koniec końców Celtics zdołali poradzić sobie z tankującymi przecież Słońcami. Duża była w tym zasługa Jaysona Tatuma, który to stoczył bardzo ciekawy pojedynek z Joshem Jacksonem, wybranym zaraz za J.T. w ubiegłorocznym drafcie.

Pierwsza kwarta nie zapowiadała takich problemów, na jakie Celtics w tym meczu natrafili. Świetny spacing, bardzo dobry ruch piłki i przede wszystkim bardzo agresywny Jayson Tatum od pierwszych minut, który znakomicie odpowiedział na dobry start Jacksona. Przypomnijmy, że Josh jeszcze przed debiutem w NBA niezbyt dobrze zaczął znajomość z Celtics, kiedy odwołał workout w momencie, gdy przedstawiciele zespołu z Bradem Stevensem byli już w samolocie. Ostatecznie nie miało to znaczenia, bo Celtowie z trójką postawili na Jaysona Tatuma.

I dziś chyba tego nie żałują, choć Jackson po słabiutkim starcie wygląda w ostatnich miesiącach coraz lepiej. Ostatecznie, w pojedynku dwóch rookies był remis: Tatum zaliczył 23 punkty, sześć zbiórek i dwa przechwyty, podczas gdy Jackson zapisał na konto… dokładnie tyle samo. Zawodnik gospodarzy mógł zdobyć tych oczek więcej, ale był tylko 4/9 z linii rzutów wolnych. Tak czy siak, bardzo miło się to oglądało, lecz koniec końców to Tatum i jego drużyna opuszczali halę z lepszym wynikiem (z drugiej strony, dla Suns przegrana to jak wygrana…).

Celtics, zdawało się, otworzyli wynik już w pierwszych minutach, prowadząc nawet 20 oczkami w pierwszej kwarcie przy ledwie 24-procentowej skuteczności rywala z gry. Ale od początku drugiej kwarty pojawiły się naprawdę spore problemy w ofensywie. Celtowie po 31 punktach w pierwszej kwarcie zdobyli więc tylko 17 oczek w drugiej, a na starcie trzeciej kwarty po kilku mocno nieudanych akcjach Brad Stevens załamywał ręce, patrząc na częstą bezradność swoich podopiecznych po atakowanej stronie parkietu.

Ale gospodarze szybko przypomnieli sobie, że przecież muszą tankować i gdyby nie ten fakt to kto wie, być może byliby na prowadzeniu przez trochę dłuższy czas niż miało to miejsce. Na koniec trzeciej kwarty Celtics po raz kolejny musieli jednak patrzeć, jak tracą zawodnika, gdy powracający po jednym meczu absencji Marcus Morris znów skręcił kostkę i na czwartą kwartę już nie wyszedł. Pierwsze raporty są jednak dość optymistyczne, bo nie wykazały żadnych poważnych uszkodzeń, dlatego jest nadzieja, że przerwa Morrisa nie potrwa długo.

W czwartej kwarcie Celtowie tylko dokończyli dzieła zniszczenia, dostając bardzo dobre minuty przede wszystkim od Horforda, który chyba wraca do formy, bo to kolejny już jego bardzo solidny mecz. 19/9/7, czyli flirt z triple-double i świetna postawa w ataku. Trochę szkoda, że do ostatnich minut trzeba było trzymać na parkiecie Tatuma czy Horforda właśnie, kiedy w takim meczu zdecydowanie więcej niż kilkadziesiąt sekund powinni byli pograć Kadeem Allen, Jabari Bird czy Gureschon Yabusele. Faktem jest jednak czwarte kolejne zwycięstwo Celtów.

Teraz przed zespołem z Bostonu jeszcze jeden mecz na Zachodzie, który zakończy trwający ogółem cztery spotkania trip. To już ostatni taki wyjazd Celtów w tym sezonie, a do końca rozgrywek pozostało już tylko osiem pojedynków. Wciąż otwarta jest jednak kwestia pierwszego seedu na Wschodzie, skoro czekają nas jeszcze dwa mecze między Celtics i Raptors. Dobrze widzieć, że wciąż mocno osłabieni Bostończycy radzą sobie całkiem nieźle, natomiast w środę czeka ich bardzo trudne zadanie, czyli wizyta w Utah i starcie z Jazz.