Kosmiczny Rozier daje „50-tkę”!

Z nieoczekiwanie dużymi kłopotami w pierwszej połowie, ale za to ze świetną postawą po zmianie stron oraz z fenomenalnym Terry’m Rozierem w roli lidera, ekipa Boston Celtics pokonała Sacramento Kings (104:93) i zapisała na swoje konto już trzecią wygraną z rzędu, osiągając tym samym granicę pięćdziesięciu zwycięstw w sezonie regularnym jako czwarty zespół w ligowej stawce. Brad Stevens wraz z zespołem dokonuje w ostatnich dniach wielkich rzeczy, a my mamy nieocenioną przyjemność delektować się postawą i charakterem tego perfekcyjnego kolektywu. Odżyły nasze nadzieje na dogonienie Toronto Raptors, tym bardziej, że Kanadyjczycy przegrali wczoraj na własnym parkiecie z zespołem Los Angeles Clippers.

BOXSCORE

Co to był za wieczór T-Roza! To niesamowite w jakim błyskawicznym tempie ten chłopak na przestrzeni ostatnich dwóch miesięcy przeszedł z roli utalentowanego zmiennika do gracza, od którego wiele zespołów w lidze zaczynałoby ustalanie składu. Kapitalnie odnalazł się w zastanej przez Celtów rzeczywistości, w której co chwila atakuje nas klątwa kontuzji. Od dwudziestu dwóch meczów Rozier zdobywa dla Celtics co najmniej dziesięć punktów. Najpierw było triple-double przeciwko Knicks w debiucie jako starter, dzień później career-high w postaci 31 punktów w starciu z Hawks. Jego wskaźniki w samym marcu są na poziomie 17 pts, 5 reb, 4 ast, 1,5 stl, przy skuteczności 44% z gry, w tym 43% zza łuku w 33 minuty.

W Kalifornii zrobił jednak coś extra. Grał niczym wytrwany All-Star, będąc klasycznym egzekutorem z widocznym na kilometr instynktem boiskowego zabójcy. Co chwila bombardował Kings z dystansu, czym wprawiał wszystkich w osłupienie. Osiem na dwanaście prób zza linii 7,24m znalazło się w obręczy! Grał z finezją, o czym świadczy kapitalna asysta do Arona Baynesa w trzeciej kwarcie. No i znowu znakomicie czytał grę, notując aż pięć przechwytów, a w 4Q zamroził zapędy Buddy’ego Hielda, którego najpierw złapał na przewinieniu ofensywnym, a kilkanaście sekund później załatwił sprytem przy znakomitym powrocie do obrony po stracie Jaylena Browna. Mecz z kategorii tych, które zapamiętamy na długo. I sam Rozier również, toż to dla niego przecież najlepsze w karierze 33 punkty (12/16 FG), osiem celnych rzutów dystansowych i pięć przechwytów – jako pierwszy gracz w historii NBA. Wszystko uzupełnione pięcioma zbiórkami i trzema asystami, a to wszystko przy ledwie jednym błędzie w ciągu 36 minut na parkiecie! Wpływ na naszą grę miał gigantyczny.

Ale początek spotkania zapowiadał, że w Sacramento czeka nas bardzo trudna przeprawa. Przed meczem wydawało się, że będzie to pojedynek do odhaczenia, ale aż sześcioma błędami w początkowych fragmentach sprawiliśmy, że gospodarzom zachciało się walczyć. I wychodziło im to naprawdę dobrze, a na dodatek w przyjemnym dla oka stylu. Mnóstwo problemów mieliśmy ze wspomnianym już wyżej Hieldem, który w pierwszej połowie zdobył czternaście punktów z ławki w niecałe jedenaście minut, a także z dynamicznym De’Aaronem Foxem, który napędzał grę i szybko przenosił piłkę na pole ataku, czym zyskiwał dla siebie i swoich parterów sporo miejsca dla akcji pick-and-roll, czy rozrzucania piłki na obwód.

Miejscowi przejęli inicjatywę wykorzystując nasz czterominutowy przestój runem 13:1 w końcowych fragmentach 1Q i wypracowanej przewagi nie oddali już do końca pierwszej połowy. Rozier i Jayson Tatum trzymali nas jednak na bezpiecznym dystansie. Nasz rookie miał trzy świetne rzuty z półdystansu w drugiej kwarcie, będąc w ogólnym rozrachunku 6/7 z gry. W drugiej części zgasł, nie trafiając żadnej próby i poprawiając swój punktowy dorobek jedynie poprzez wizyty na linii rzutów osobistych. Stracił rytm do tego stopnia, że w końcówce spotkania zastąpił go dość nieoczekiwanie Jabari Bird.

W całym meczu zmagaliśmy się z problemami ofensywnymi, kiedy Stevens posyłał na plac drugi unit. Mieliśmy wówczas problemy ze skonstruowaniem dobrej akcji i wszystko wyglądało na przypadkowe i wymuszone. Na pomoc zawsze gotowy był jednak Rozier, który w takich momentach po prostu brał piłkę w ręce i rzeźbił wielkie rzeczy, zdobywając chociażby dziewięć punktów z rzędu zespołu w trzeciej kwarcie.

Greg Monroe zagrał chyba najsłabszy mecz od momentu pojawienia się w Celtics i trafił jedynie dwa z dziesięciu rzutów, zdobywając zaledwie sześć punktów. Był jakby pozbawiony jakiejkolwiek zwrotności, gra w post-up wyglądała na mocno spowolnioną, a kiedy już udało mu się przepchnąć rywala, to brakowało wykończenia. Shane Larkin pokazał się z dobrej strony jedynie w pierwszej ćwiartce, kiedy w ciągu kilkudziesięciu sekund miał dwa fajne wjazdy na kosz. Jakąkolwiek wartością dodaną wśród zmienników był jedynie Semi Ojeleye, który od początku pokazywał bardziej odważną grę w ataku i skończył z dziewięcioma punktami, trafiając dwie trójki. Wreszcie!

W drugiej połowie Celtics zatrzymali Kings na ledwie 33 punktach, ograniczyli rywalom możliwość wymienności podań (ledwie pięć asyst), a znakomicie spisywała się para naszych środkowych Al Horford-Baynes, którzy twardo bronili dostępu do naszej obręczy i odrzucili gospodarzy dalej od kosza. Decydujące dla losów spotkania było najpierw świetne otwarcie 3Q serią 18:2 w nieco ponad cztery minuty, a następie nokautujący cios 9:0 w czwartej kwarcie, po którym wyszliśmy na +11. I ten drugi cios był niezbędny, bowiem wcześniej po zbudowaniu kilkupunktowej przewagi, nagle znów zaczęliśmy popełniać błędy, spadła skuteczność z gry, a miejscowi doszli nas na jedno posiadanie.

Celtics nie mogą zaznać choćby chwili spokoju. Do składu wrócił Brown, ale wypadł z niego Marcus Morris. Początkowo po Jaylenie widać było przerwę w grze – w sześć minut złapał trzy faule, gubił piłkę (4 błędy w całym meczu) i był mocno zagubiony w defensywie, co wykorzystał Bogdan Bogdanovic, który najpierw ograł go balansem ciała, a następnie wyrzucił w górę klasyczną pompką. Ale z każdą minutą było lepiej. Ostatecznie powrót można ocenić pozytywnie, bo na jego koncie uzbierało się 19pts przy 60% FG. No i grał z widoczną pokorą dla obręczy – okazje na kolejne mocne wsady były, ale rozsądek zwyciężał i był m.in. spokojny finger roll po przechwycie w 4Q. I dobrze!

Po długiej przerwie bardzo dobry mecz zaliczył Horford z linijką 14/5/8 – wreszcie aktywny, efektywny po obu stronach i z wyraźną chęcią bycia pod grą w ofensywie. No i z kolejną bardzo ważną trójką w czwartej kwarcie, którą tym razem trafił dzięki świetnej zasłonie…Roziera.

Trzecia wygrana z rzędu, pięćdziesiąta w sezonie, a to wszystko przy takim szpitalu, który mamy. Zacieramy ręce na nadchodzące starcia z Raptors, które rozdzieli pojedynek z Bucks. Ale wcześniej, bo już dziś na przystawkę wyjazd do Phoenix.

Więcej materiałów ze spotkania przeciwko Kings znajdziecie tutaj.