Nieudana wizyta w mieście jazzu

Po raz drugi w tym sezonie New Orleans Pelicans, prowadzeni przez niesamowitego Anthony’ego Davisa, pokonali Boston Celtics. Podopieczni Brada Stevensa po dobrej pierwszej połowie, w której mieli inicjatywę i przez większość czasu prowadzili kilkoma punktami, po zmianie stron zostali zdominowani przez gospodarzy na tablicach i ostatecznie doznali wysokiej, dziewiętnastopunktowej porażki. Początek był bardzo optymistyczny, jednak w drugiej części NOP pozbawili nasz zespół indywidualnych atutów, a sami rzucali na świetnej 57% skuteczności z gry. Bostończycy tracą do prowadzących Raptors już pięć meczów i chyba przyszła pora na obronę drugiej pozycji na Wschodzie.

BOXSCORE

Celtowie jechali do Nowego Orleanu mocno osłabieni, bowiem wciąż poza grą pozostają Kyrie Irving, Jaylen Brown i Marcus Smart, jednak naprawdę dobre spotkanie przeciwko Wizards oraz wygrana na Florydzie z Magic, były solidną dawką optymizmu przez wizytą w Smoothie King Center.

I faktycznie, w pierwszej części starcia z Pelicans zespół z Bostonu wyglądał solidnie. Anthony Davis (34 pts, 14/24 FG, 11 reb) robił rzecz jasna swoje, bo w tej lidze na chwilę obecną nie ma defensora, który byłby w stanie go powstrzymać, ale na grę lidera miejscowych mieliśmy odpowiedź. A była nią świetna postawa duetu Jayson Tatum-Marcus Morris, którzy na przerwę schodzili z łącznym dorobkiem 29 punktów, będąc przy tym 10/17, FG z trzema celnymi trójkami z czterech prób. Celtowie od początku ustawili się w dobrej pozycji i świetnie wykorzystali nieskuteczność miejscowych, przeprowadzając run 8:0. Mieliśmy trochę problemów z naszym znajomym Rajonem Rondo, który świetnie współpracował z Davisem, jednak Morris w 1Q miał aż jedenaście oczek, wygraliśmy zbiórki 14:10, a zespół trafił trzykrotnie zza łuku.

Szkoda, że na starcie drugiej kwarty, kiedy na ławce siedział Davis, nie udało się nam odskoczyć na dwucyfrową przewagę. W początkowych momentach tej części popełniliśmy trzy straty i spudłowaliśmy kilka rzutów z rzędu, co ostatecznie pozbawiło nas możliwości zwiększenia dystansu. A szkoda, bo to być może był moment, w którym mogliśmy napisać pozytywny dla nas scenariusz na dalszą część pojedynku. Zbyt często dawaliśmy zaskakiwać się akacjami pick and roll, tracąc po nich łatwe punkty. W pewnym momencie dostaliśmy pierwszy w tym meczu mocny cios i NOP zrobili serię 13:4. Jednak na przerwę schodziliśmy ze skromnym, dwupunktowym zapasem. Kapitalnie prezentowaliśmy się na tablicach i walkę o zbiórki dość nieoczekiwanie wygraliśmy bardzo wyraźnie (23:16).

Po zmianie stron było już jednak coraz gorzej. Styl gry obrany w pierwszej połowie szybko się na nas zemścił i opieranie ofensywy na indywidualnych umiejętnościach poszczególnych graczy poprzez akcje izolacyjne lub niezbyt skomplikowane zagrywki, w perspektywie całego spotkania okazało się nieskuteczne. Gospodarze szybko zrobili serię 12:1 i od tego momentu zaczęli kontrolować boiskowe wydarzenia, nie pozwalając wykreować Celtom żadnej pewnej opcji w ataku. Próbował Tatum, bardzo dobre momenty miał Terry Rozier, ale to były tylko i wyłącznie przebłyski, na które miejscowi błyskawicznie reagowali. Co więcej, w defensywie wychodził często brak doświadczenia młodych zawodników i szczególnie Semi Ojeleye miał powody do frustracji, kiedy na linii osobistych po cwanych zagraniach wymuszających przewinienia stawał Nikola Mirotić (double-double 16pts, 10reb). W dodatku jak natchniony grał Cheick Diablo, który znajdował się najczęściej w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie, kolekcjonując 17 oczek i sześć zbiórek.

W czwartej kwarcie graliśmy już bez wiary w sukces, a nasza nadzieja umarła, kiedy Abdel Nader przy stanie -6 spudłował cztery osobiste z rzędu, a mocne czapy od Miroticia odebrali Rozier i Greg Monroe. Pelicans wyciągnęli wnioski z 1st half i całkowicie wybili nam z głowy jakąkolwiek rywalizację na tablicach. I choć finalnie w tej statystyce był remis (44:44), to ten wskaźnik mocno podreperowaliśmy w garbage time. Morris w połowie finalnej ćwiartki zdobył swojej jedyne punkty po zmianie połówek i ostatecznie były to jedyne punkty starterów… 4/20 z gry w ostatnich dwunastu minutach nie mogło przynieść nic dobrego. Pelicans dokonali egzekucji runem 21:4.

W całym meczu Al Horford miał jedno dobre zagranie, kiedy jeszcze w pierwszej kwarcie miał świetną akcję w defensywie przeciwko Davisowi. Ale to tylko jedna akcja na 28 minut gry. Fatalna skuteczność 3/11 z gry, marne cztery zbiórki i trzy asysty. Mało, oj mało. Widać, że choroba mocno wytrąciła go z rytmu meczowego, a przecież przed przymusową przerwą jego forma po All-Star Weekend rosła z meczu na mecz. Tatum był fenomenalny w pierwszej połowie i na starcie 3Q, ale później nie był już w stanie sprostać twardej obronie jeden na jeden. Finalnie miał 23pts z czternastu prób z gry. Aron Baynes niestabilnie po obu stronach parkietu, ale i tak lepiej niż Monroe, który choć w ataku dał nam z ławki solidne 12pts, to miał najgorszy wskaźnik PER na poziomie -25. Najrówniej grał chyba Rozier, o czym świadczy uzyskana przez niego linijka 13/7/5 w 32 minuty.

Raptors przegrali z Thunder, ale nie byliśmy w stanie tego wykorzystać. Pięć meczów straty na tym etapie powoduje, że przy tak dużych problemach zdrowotnych powinniśmy powoli patrzeć za, aniżeli przed siebie. Tym bardziej, że najbliższy terminarz jest piekielnie trudny.

Więcej materiałów ze spotkania przeciwko Pelicans znajdziecie tutaj.