Celtics napełnili bak Byków

Zgodnie z przewidywaniami Celtowie bez problemów zanotowali zwycięską wizytę w United Center i pokonali 105:89 tankujących Chicago Bulls, którzy w pierwszej połowie zdobyli zaledwie 29 punktów i już na początku spotkania oddali podopiecznym Brada Stevensa run 19:0, który ustawił całe spotkanie. Gospodarze nie byli zainteresowani walką i momentami gra przypominała raczej podwórkowy sparing, aniżeli starcie w NBA. Dość powiedzieć, że w pewnym momencie Celtics prowadzili różnicą niemal czterdziestu punktów i tylko wyraźne rozluźnienie Zielonych w czwartej kwarcie sprawiło, że Bulls byli w stanie odrobić znaczą część deficytu i odepchnąć od siebie zarzut umyślnego poddania meczu.

BOXSCORE

Już po kilku minutach pierwszej kwarty stało się jasne, że Celtics muszą wygrać ten mecz i paradoksalnie z takiego rezultatu zadowolone będą obie strony. Bulls już jawnie walczą o jak najlepszy wybór w tegorocznym Drafcie i spotkanie przeciwko Celtom było tego najlepszym dowodem.

Miejscowi od pierwszych sekund grali pasywnie i bardzo statycznie w obronie, pozwalając C’s na dziecinnie łatwe wjazdy pod kosz, z czego skrzętnie korzystał Jaylen Brown, który w 1Q zdobył 14pts, trafiając sześć z ośmiu prób z gry. Bulls zupełnie nie zwracali uwagi na uciekających im za plecami Celtów, którzy momentami biegali po parkiecie bez żadnej opieki obrońców. Wynikało to z faktu często niepotrzebnych podwojeń ze strony zawodników ze stanu Illinois lub dublowania przez nich pozycji w obronie strefowej.

Z kolei Bulls w ataku w całej pierwszej połowie nagminnie forsowali akcje izolacyjne, a to na przyjezdnych z Bostonu nie mogło zrobić żadnego wrażenia. Al Horford i Aron Baynes dobrze bronili dostępu w pomalowane, a gospodarze nie wyregulowali celowników na półdystansie oraz zza łukiem i mecz zaczęli od 2/13 FG.

To właśnie w połowie 1Q ten mecz został rozstrzygnięty. Celtowie skorzystali z zaproszenia i przeprowadzili szybki run 19:0, dzięki czeku odskoczyli na ponad dwadzieścia punktów przewagi. Bulls nie chcieli zrobić nam krzywdy i na początku drugiej ćwiartki, kiedy Celtowie wpadli w dołek i nie potrafili skutecznie zakończyć aż ośmiu posiadań z rzędu, zdobyli zaledwie cztery punkty. W całej pierwszej połowie uciułali ich ledwie dwadzieścia dziewięć na skuteczności 28,2% FG.

Celtics schodzili na przerwę ze świadomością, że rozgrywają całkiem niezły sparing. W ciągu pierwszych dwudziestu czterech minut trafiali na poziomie 52,3% FG i bardzo dobrze wykorzystywali miejsce pozostawiane przez gospodarzy, notując piętnaście asyst.

Drugą połowę z animuszem zaczął Lauri Markkanen, jakby chciał dać sygnał swoim kolegom do większego zaangażowania się w mecz. I to był chyba jedyny moment, w którym ten pojedynek przypominał prawdziwe spotkanie na poziomie NBA, dlatego ten fragment jest chyba najbardziej wymierny, jeśli chodzi o ocenę gry Celtów. A była ona wówczas naprawdę dobra. Shane Larkin, który w związku z nieobecnością Kyriego Irvinga, po raz pierwszy znalazł się w wyjściowej piątce, trafił dwukrotnie zza łuku, Horford i Baynes punktowali w strefie podkoszowej, zaś Jayson Tatum wyjaśnił zapędy gospodarzy mocnym blokiem na Krisie Dunnie. W efekcie przewaga wzrosła do +37, Stevens stał przy ławce rezerwowych z rzadko prezentowanym uśmiechem od ucha do ucha i Celtics w tym momencie powiedzieli „basta”.

W 4Q graliśmy na totalnym luzie, a może inaczej – wynik i okoliczności sprawiły, że nasz poziom zaangażowania w mecz dostosował się do tego, co przez ponad pół godziny prezentowali Bulls, którzy na zbiórki czekali przyklejeni do parkietu i ostatecznie przegrali w tej statystyce 36:53. Celtics popełnili w tym fragmencie sześć błędów, rzucali na poziomie 33% z gry, , a to pozwoliło podopiecznym Freda Hoiberga na zniwelowanie wstydliwej straty. Ambitnie grali przede wszystkim Cameron Payne i Denzel Valentine, którzy trafiali zza łuku i wyraźnie chcieli pokazać się z dobrej strony.

Trudno jest wyciągać jakieś poważniejsze wnioski po takim spotkaniu. Na słowa uznania zasługuje na pewno Brown, który poza team-high w postaci 21pts (9/13 FG), był mocno skoncentrowany w obronie i nie dawał ani centymetra wolnego miejsca dla Zacha LaVine’a, który w 27 minut był 1/11 z gry i zanotował marne cztery punkty. To był idealny moment dla Horforda na odzyskanie pewności siebie i powrót na wyższe obroty. Dominikańczyk w ograniczonym czasie był 13/7/2 i wykręcił najlepszy w zespole wskaźnik PER (+31). Oby to był dobry prognostyk.

Larkin jako starter dostał ostatecznie niewiele ponad kwadrans, ale w tym czasie był bezbłędny, trafiając wszystkie trzy próby zza łuku i dodając do tego 4 reb, 4 ast i 2 stl, co sprawia, że można mówić o jego fajnym występie. Greg Monroe, który był 5/7 FG i poflirtował z double-double (10pts-9reb), popełnił aż pięć strat i momentami wyglądał na kompletnie roztargnionego z piłką w rękach. Marcus Smart pokazał cyrkową sprawność fizyczną w trzeciej kwarcie i chyba tylko z tego można go zapamiętać, bo tym razem jakoś przeszedł obok meczu, podobnie jak Marcus Morris. Ale w tym starciu wcale nie chodziło o wchodzenie na wyższe obroty. To była jawna i dłuższa rozgrzewka przez wizytą w Minneapolis.