#34 wędruje pod dach

Dziesięć lat po zdobyciu mistrzostwa, Paul Pierce raz jeszcze będzie płakać. On sam dobrze już wie, że nie powstrzyma się od emocji. W końcu zobaczy bowiem to, o czym marzył i co napędzało go do pracy przez te wszystkie lata. W końcu będzie mieć swój numer tam u góry, pod dachem Ogródka, zaraz obok innych bostońskich legend. W końcu, po 15 latach gry dla Boston Celtics, będzie wynagrodzony za swoje poświęcenie. I także my, w końcu, będziemy mieli legendę „naszej” generacji. Legendą lubianą i kochaną, o której w końcu będziemy mogli mówić, że byliśmy świadkami jej powstawania. Że widzieliśmy, jak się narodziła i jak scementowała swój status. Że widzieliśmy, czym zasłużyła sobie na ten niezwykły honor.

Można by pomyśleć, że w Bostonie – gdzie numerów zastrzeżonych jest najwięcej – tego typu honor powoli przestaje być „niezwykły”. Hola hola, nic bardziej mylnego. Fakt faktem, że żaden zespół nie ma aż tylu „zajętych” numerów, ale są ku temu powody. I także Paul Pierce dał mnóstwo powodów, aby na taki honor zasłużyć. W niedzielę jego #34 pojawi się na jednym z dwóch wolnych miejsc (drugie czeka najpewniej na Kevina Garnetta), a my przeżyjemy pierwszą taką ceremonię od 2003 roku, kiedy to Cedric Maxwell widział jak #31 leci do góry.

Sam zainteresowany przyznaje, że to właśnie ten moment, ta chęć bycia tam u góry, obok innych bostońskich legend, jest tym, co dzień w dzień motywowało go do pracy. Każdego dnia, kiedy wchodzisz na salę treningową czy na samą halę – widzisz wszystkie te numery i jest to coś niezwykle inspirującego. Bo myślisz sobie, że jednego dnia też chcesz się tam znaleźć:

„To było palące pragnienie. Codzienne pragnienie. Trochę jak pewna presja. No bo jak masz dorównać tym gościom? Dobrze jest więc mieć coś takiego, co wisi nad twoją głową – coś, dla czego starasz się tak mocno. Jest tam tak wiele legendarnych nazwisk i dla mnie to przeogromny honor, że i moje nazwisko pojawia się wśród nich.”

Pierce liczy więc, że także dzisiejsza generacja zawodników Bostonu – którą przecież pośrednio „sprowadził” do Beantown, jeśli weźmie się pod uwagę, że Jaylen Brown, Jayson Tatum oraz Kyrie Irving to pokłosie historycznej już dziś wymiany z Brooklyn Nets – odczuwa bardzo podobne rzeczy, patrząc do góry w TD Garden. Były kapitan Celtów dobrze zdaje sobie sprawę, że w dzisiejszej NBA może być ciężko, bo mało kto zostaje w jednym klubie na tak długo (ba, nawet jemu nie było dane grać dla Celtics i tylko dla Celtics), aby doczekać takiego efektu.

Z drugiej strony, Pierce nie spędził przecież całej kariery w Bostonie, ale na swój zaszczyt zasłużył sobie pracą i występami przez bitych 15 lat, choć to nie tylko o samą grę chodzi. Nie każdy bowiem rozumie, czym tak w zasadzie jest „Celtics pride”, dlatego The Truth ma nadzieję, że ci młodsi zawodnicy, że ta młodsza generacje zda sobie z tego sprawę. Że jest to coś więcej niż samo bycie zawodnikiem. Że chodzi o to, jak się zachowujesz poza parkietem. Że chodzi o to, jak reprezentujesz tych, którzy bostoński trykot przywdziewali przed tobą.

I tu akurat do Pierce’a nie można mieć żadnych zastrzeżeń, bo robił to w najlepszy możliwy sposób. Najlepszym tego potwierdzeniem są te wszystkie miłe słowa, które wypowiedziały znamienite osobistości, pojawiając się na piątkowej uroczystej kolacji poprzedzającej ceremonię zastrzeżenia numeru. Zjawili się m.in. Antoine Walker czy Brad Stevens, ale też inne legendy Celtics. I tak, Robert Parish stwierdził na przykład, że Pierce jest najlepszym w historii Celtem pod względem ofensywnym, lepszym niż nawet John Havlicek czy Larry Bird.

Tommy Heinsohn uważa z kolei, że to właśnie w ręce Pierce’a było najlepiej umieścić piłkę, kiedy na zegarze pozostaje kilka sekund do końca spotkania, a ty chcesz zapewnić sobie zwycięstwo. I choć dla wielu tego typu słowa mogą wydawać się herezją, biorąc pod uwagę kto w przeszłości reprezentował barwy Celtics to jednak przez te 15 sezonów w Bostonie, Paul Pierce wielokrotnie dawał mocne argumenty. Dość powiedzieć, że na liście najlepszych strzelców jest drugi z wynikiem ponad 24 tysięcy punktów – dwa tysiące za Hondo, dwa tysiące przed Birdem.

Nie można natomiast zliczyć tych wszystkich wielkich rzutów, które trafiał w zielono-białych barwach na przestrzeni tych wszystkich sezonów. Jak zresztą stwierdził Scalabrine, The Truth zawsze grał lepiej wtedy, kiedy stawka rosła. I trudno się z tym nie zgodzić. Dla samego Pierce’a najważniejsze jest jednak, że wszystkie te lata przynoszą mu to, o czym marzył od samego początku. Że cała ta ciężka praca, całe to poświęcenie, przez które tak wiele rzeczy w życiu go ominęło, całe to oddanie koszykówce, przyniesie w końcu tak znaczący dla niego finał.

„Myślę, że to jest też powód, dla którego płakałem tak mocno, kiedy wznosiliśmy mistrzowski baner w 2008 roku – wszystkie te rzeczy, które poświęciłem w imię koszykówki. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak wiele rzeczy w życiu odkładasz na drugi rok. Pierwsze kroki moich dzieci, ich pierwsze słowa. Omija cię tyle rzeczy z normalnego życia. To ciężka sprawa. I robisz to wszystko dla jednej tylko rzeczy: żeby być jednym z najlepszych. Nie zdajesz sobie sprawy z tego dopóki nie spojrzysz wstecz. Poświęcasz tak wiele dla tej jednej rzeczy, bo tak bardzo ci zależy. I taki właśnie byłem. Tak bardzo zależało mi na tym, aby wygrywać i wznieść ten baner i zdobyć mistrzostwo. Koniec końców nie wiem, czy było warto, ale zdecydowanie tak czuję.”

Jako kibice – czujemy podobnie. I raz jeszcze dziękujemy, Paul.

Mamy legendę swojej generacji.

#34 wędruje pod dach. Tam, gdzie jest jej miejsce.