Horford for the win!

Po krótkiej przerwie Boston Celtics ponownie zrobili to, co w tym sezonie jest już dobrze nam znanym scenariuszem. Podopieczni Brada Stevensa odrobili szesnastopunktowy deficyt z pierwszej połowy i ostatecznie po fenomenalnej końcówce, w której oba zespoły co chwila odpalały na parkiecie koszykarskie fajerwerki, pokonali Portland Trail Blazers wynikiem 97:96, dzięki celnemu trafieniu Ala Horforda równo z końcową syreną. Dominikańczyk w pełni zasłużył na game-winnera, bowiem to właśnie on na starcie 3Q przejął rolę lidera i dał drużynie werwę do kolejnego comebacku, a finalnie zrewanżował się za spudłowaną próbę w ostatniej sekundzie meczu z Houston Rockets w poprzednim sezonie.

BOXSCORE

To było prawdziwe meczycho w TD Garden. Kto wie, czy to nie był najbardziej efektowny crunchtime w tym sezonie. W ciągu ostatnich minut zmieniało się prowadzenie, a obie drużyny grały basket na najwyższym poziomie. Witających się kilkukrotnie z wygraną Celtów – choćby po świetnych rzutach Jaylena Browna z dystansu, czy Terry’ego Roziera z mid-range – uciszał Damian Lillard, który w ostatniej minucie zdobył osiem punktów i mocno pracował na to, aby jego zespół wywiózł z Bostonu zwycięstwo. Ale tym razem fortuna była po stronie Zielonych, a konkretnie w rękach Horforda, który trafił, co by nie mówić, bardzo trudny rzut i został autorem wielkiego game-winnera dla C’s. Warto przeżyć to jeszcze raz.

Celtowie długo zmagali się z konsekwencjami słabszej gry w początkowych fragmentach spotkania i właściwie aż do 45 minuty spotkania musieli gonić wynik. W pierwszej połowie Trail Blazers imponowali twardą i konsekwentną defensywą, czym właściwie uniemożliwiali nam płynną wymianę podań i konstruowanie akcji ofensywnych. Backcourt gości świetnie pracował na obwodzie, blokując nam możliwość wjazdu pod kosz lub stworzenie sobie jakiejkolwiek korzystnej przestrzeni w obrębie łuku, przez co swoich szans często byliśmy zmuszeni szukać z nieprzygotowanych pozycji na półdystansie. A tutaj byliśmy rażąco nieskuteczni. Ostatecznie w całej pierwszej połowie nie mogliśmy złapać rytmu, co mocno odbiło się na statystykach – trafialiśmy na fatalnych 27% z gry.

Z kolei Trail Blazers byli drużyną, którą oglądało się ze szczerą przyjemnością, a trójka Al-Farouqa Aminu z narożnika po świetnej wymianie podań całego zespołu była tego najlepszym potwierdzeniem. Przeprowadzony przez gości w pierwszej kwarcie run 13:2, ustawił mecz na długi czas – Jusuf Nurkic czuł się w pomalowanym jak ryba w wodzie i nic nie robił sobie z jakiejkolwiek próby obronnej, Maurice Harkless imponował dyspozycją na dystansie (4/4 zza łuku), CJ McCollum w drugiej kwarcie miał momenty iście All-Starowe, zaś Damian Lillard nie zraził się kłopotami z celnością i w kapitalnie kreował grę, notując siedem asyst.

I choć Celtics mieli dobre momenty w drugiej ćwiartce, to ostatecznie do szatni schodzili z bagażem szesnastu punktów na plecach, głównie za sprawą słabej końcówki, kiedy popełnili błędy w trzech posiadaniach z rzędu – faul ofensywny Horforda i błędy kroków  Roziera i Browna – umożliwiając gościom wyprowadzenie drugiego ciosu w postaci serii 15:2.

Ale po zmianie stron obraz gry uległ zmianie. Trail Blazers nie byli już tak ruchliwi i bezbłędni na bronionej połówce, Nurkiciowi szybko wyhamował animusz po dwóch niecelnych próbach gry w post-up, zaś zdecydowanie lepsza organizacja defensywna Celtów wymusiła na gościach rezygnację z gry zespołowej i coraz częstsze próby izolacji dla McColluma i Lillarda. W efekcie w całej drugiej połowie goście rozdali ledwie sześć asyst, przy aż piętnastu w pierwszej odsłonie.  Co więcej, Celtowie zaczęli trafiać na naprawdę wysokiej skuteczności (51,2%) i przede wszystkim dość nieoczekiwanie zdominowali walkę na tablicach (32:18 w 2nd half!).

Pierwszy sygnał do ataku dał Horford, który z przytupem wyszedł na parkiet po przerwie i od razu zaczął być aktywny po obu stronach – punkty, zbiórki, pokazywanie ambicji w walce o piłkę, świetne wyprowadzenie kontrataków i momentami nawet gra na pozycji rozgrywającego. W tym fragmencie Dominikańczyk miał 9pts i 6reb – można było w pełni zasadnie pomyśleć, że to jest właśnie postać, która może nam ten mecz wyciągnąć. I tak też się stało, bo finalnie Al skompletował linijkę 22/10/5 i poza game-winnerem miał też przecież w czwartej kwarcie bardzo ważną trójkę.

Na trzy i pół minuty przed końcem to właśnie rzuty dystansowe pozwoliły nam na dopadnięcie Trail Blazers i wyście na pierwsze od stanu 5:4 prowadzenie. Seria 11:0 pomogła nam przejąć inicjatywę i ustawić się w roli faworyta. Ale końcówka to był prawdziwy rollercoaster, bo Lillard nie zamierzał odpuszczać ani przez sekundę. Na szczęście i my potrafiliśmy odpowiadać w wielkim stylu.

Bohaterem meczu z oczywistych względów jest Horford, ale bardzo wiele dobrego w całym spotkaniu zrobił Semi Ojeleye, który ostatecznie zaliczył aż 28 minut. Nasz rookie imponował aktywnością w walce o zbiórki, kilkukrotnie wywalczając nam szansę na ponowienie akcji. Miał co prawda problemy z próbami dystansowymi (2/7), ale w ważnym momencie czwartej kwarty udało mu się trafić z narożnika, z którego chwilę później trafił również Jayson Tatum. Zresztą obaj wyeliminowali z końcówki Nurkicia, kiedy na przestrzeni kilkunastu sekund złapali go na dwóch przewinieniach ofensywnych. Co prawda można przyczepić się do tego, że Semi chyba niepotrzebnie starał się bronić lay-upu Lillarda, któremu pozostawiliśmy autostradę na kosz, ale koniec końców Horford sprawił, że nikt tego nie będzie pamiętał. Wnioski jednak na pewno trzeba wyciągnąć, bo ambicja nie może wygrywać z racjonalnością, szczególnie w tak ważnych momentach w cruchtime.

Nasze młode strzelby – Brown i Tatum niemal zgodnie, odpowiednio 16/6/4 (4/7 zza łuku) i 17/2/5 (3/5 zza łuku), a  co najważniejsze, w ważnych momentach znowu pokazali się ze świetnej strony. Obaj trafili po kluczowych rzutach z dystansu, a szczególnie trójka Browna odpalona sprzed nosa McColluma mogła zrobić wrażenie. Co więcej, Stevens ufa tym chłopakom – na półtorej minuty przed końcem graliśmy iso na Jaysona, a początkowo ostatnia akcja meczu miała być chyba rozrysowana pod Jaylena.

Rozier tym razem z dużymi problemami ze skutecznością, ale najważniejsze próby w czwartej kwarcie były celne. Fajnie zaskakuje Abdel Nader, który dostał prawie 20 minut i miał siedem punktów i pięć zbiórek. Na przestrzeni tych ostatnich kilku dni, kiedy trapią nas problemy kadrowe, ten chłopak pokazuje, że chyba powinniśmy dać mu jeszcze jedną szansę.

Więcej materiałów ze spotkania przeciwko Trail Blazers znajdziecie tutaj.