Celtics nie dali rady Warriors

Boston Celtics (35-15) nie wygrali po raz trzeci z rzędu w Oracle Arena, ale tak czy siak stworzyli wielkie widowisko w starciu z Golden State Warriors (40-10). Wszystko za sprawą pojedynku Stepha Curry’ego z Kyrie Irvingiem – dwójka rozgrywających pokroju all-star stoczyła ze sobą naprawdę znakomitą walkę, w której koniec końców podwójne zwycięstwo (więcej punktów i wygrana) odniósł zawodnik gospodarzy. Curry zapisał na konto season-high 49 punktów, trafiając osiem z 13 prób zza łuku i poprowadził Warriors do zwycięstwa 109-105. Irving z kolei robił, co mógł, aby odpowiedzieć na wyczyny przeciwnika, ale koniec końców jego 37 punktów (w tym pięć trafień zza łuku) nie pozwoliło Celtom na wywiezienie z Oakland bardzo cennej wiktorii.

To zdecydowanie był mecz na miarę dwóch najlepszych drużyn z obu konferencji. Celtics znów w starciu z Warriors byli w meczu prawie do samego końca – aż siedem z ostatnich 10 starć między tymi zespołami kończyło się w graniach pięciu punktów. Tym razem szalona końcówka nie zakończyła się po myśli Celtów; wcześniej dostaliśmy jednak znakomite widowisko i wiele osób zaciera dziś już rączki na ewentualną powtórkę, która w tym sezonie może nadejść dopiero w finałach. Sami podopieczni Steve’a Kerra przyznają, że jest to całkiem możliwe.

Ten matchup to byłyby bardzo fun-to-watch finały, choć nie ma wątpliwości, kto jest tutaj faworytem. Może gdyby Celtics mieli zdrowego Gordona Haywarda… To bowiem właśnie ofensywa Celtów, nadal opierająca się w 90 procentach na Irvingu, ma największe problemy i dziury, które mógłby połatać dokładnie ktoś taki jak Gordon Hayward. Brad Stevens mówił jednak przed meczem, że klub cały czas nie spodziewa się powrotu skrzydłowego w tym sezonie. 23 marca jest za niecałe osiem tygodni, a Hayward wciąż nie może jeszcze skakać.

Bostoński atak to więc przede wszystkim Kyrie Irving, który przypomniał nam wszystkim, jak bardzo lubi grać w Oracle Arena. Jego popisy w starciach z Warriors to już dobrze udokumentowana rzecz i w sobotę rozgrywający dodał kolejne strony tej historii. 13/18 z gry, w tym 5/6 zza łuku i kapitalne akcje. Kyrie trafił pierwszych siedem rzutów, bo ma już sporo doświadczenia z trafianiem do kosza w Oakland. I jak widać, jest dokładnie tym, czego oczekiwali Celtics – zawodnikiem, który potrafi grać najlepiej, kiedy światła są najjaśniejsze.

Celtics prowadzili więc po pierwszej kwarcie 37-27, dostając aż 28 punktów od duetu Irving – Jaylen Brown. Ale też już w pierwszej kwarcie kilka razy zbyt łatwo na pozycje do rzutu wychodził Curry, co pozwoliło mu szybko złapać ten niesamowity rytm. Co więcej, Warriors łatwo odrobili straty, kiedy tylko Kyrie usiadł na ławce rezerwowych. Ogromne jednak pochwały dla Browna, który znakomicie w ten mecz wszedł i pokazał, dlaczego w starciach z Warriors może być x-faktorem, przede wszystkim otwierając sporo opcji w ataku i zmiany w obronie GSW.

W drugiej połowie jeszcze lepiej spisywał się Curry, a gospodarze wyszli nawet na 10-punktowe prowadzenie – Celtics jak zwykle jednak wrócili, bo tak jak nie mieli żadnej odpowiedzi na Stepha, tak bostońska defensywa zrobiła kawał dobrej roboty na KD. Powstrzymać jednego z najlepszych strzelców w lidze do 20 oczek z 18 rzutów, z czego większość prób Duranta było dobrze kontestowanych, to jest naprawdę dobra i optymistyczna rzecz. Niestety, brakowało w tym meczu Marcusa Smarta, który może nie zatrzymałby Curry’ego, ale jego absencja była widoczna.

Nie jest bowiem obrońcą dobrym na Curry’ego nasz kochany Terry Rozier, któremu Steph urywał się zbyt łatwo. Rozier otrzymał fajne słowa pochwały od CP3 na twitterze, a do tego po raz kolejny trafił naprawdę wielki rzut, ale był aż minus-19 w 24 minuty gry, podczas gdy żaden inny Celt nie wyszedł poza minus-8. Smart mógłby zrobić różnicę, choć nie jest oczywiście powiedziane, że gdyby grał to Curry nie zdobyłby tych prawie 50 oczek – nieobecny w Oakland rozgrywający miałby jednak większe szanse niż Rozier czy Shane Larkin.

Zabrakło także większego wsparcia od Jaysona Tatuma, który gra ostatnio mocno nieregularnie, ale pamiętajmy, że to jest 19-letni ledwie rookie. Jasna sprawa, że te wysokie oczekiwania na niego nakładane to efekt jego po prostu świetnej gry w pierwszej części sezonu, natomiast raczej pewne było, że Tatum nie zdoła utrzymać tak wysokiego poziomu przez cały sezon. Nie ma jednak wątpliwości, że skrzydłowy może w ewentualnej rywalizacji z Warriors odegrać znaczącą rolę – w sobotę brakowało jego wsparcia, przede wszystkim po atakowanej stronie boiska.

Tak czy siak, to był dobry mecz Celtów. Nic dziwnego, że Al Horford, który sam zapisał na konto double-double i pokazał się jako groźna broń w dwójkowych akcjach z Irvingiem, mówił po meczu, że nawet mimo porażki jest bardzo zadowolony, z tego co widział w sobotę. Bostończycy przegrali pięć z ostatnich dziesięciu meczów i ich przewaga na Wschodzie stopniała dość mocno – porażka z Warriors spowodowała, że Celtics zrównali się z Raptors pod względem liczby przegranych, choć nadal mają trzy zwycięstwa więcej. Przed nami trzy mecze w TD Garden.

Jaki jeszcze wniosek z tego meczu można wyciągnąć? Finały między Celtics i Warriors to byłby naprawdę fajny powiew świeżości. Celtom wciąż brakuje dużo, aby móc myśleć o pokonaniu GSW w serii playoffs. Plus wciąż, może nie tyle ciężko, co po prostu nierozsądnie byłoby z taką łatwością stawiać przeciwko LeBronowi – Cavs swoje problemy mają, ale James dominował na Wschodzie zbyt długo, by myśleć, że Celtów czeka łatwa przeprawa. Tym bardziej, że oni sami mają jeszcze wiele kłopotów do zaadresowania. I wciąż czekają na jednego gracza…

Ale taki finał, nawet jeśli łatwo wygrany przez Warriors, choć przecież sami gracze z Oakland zdają sobie sprawę z tego, że starcia z Bostonem wymagają od nich sporo wysiłku, byłby naprawdę fun-to-watch.