Bolesna porażka z Lakers

Nie udało się Celtom upichcić dwóch pieczeni na jednym ogniu – po wielkich emocjach w końcówce, Boston Celtics (34-14) przegrali jednym punktem z Los Angeles Lakers (18-29) i tym samym nie tylko nie przerwali swojej serii porażek, ale też pozwolili drużynie z Miasta Aniołów oddalić się od reszty stawki w ich (anty)tankhatonie. Rzut na zwycięstwo Marcusa Smarta tylko odbił się od obręczy i nie wpadł do kosza. To już czwarta kolejna przegrana podopiecznych Brada Stevensa, którzy jeszcze nie wygrali po powrocie do USA z Londynu i są obecnie w swoim największym dołku tego sezonu. Nie mogą jednak rozpamiętywać przegranej z Lakers, choć scenerii niestety nie zmienią – w środę grają w back-to-back z Clippers.

Dużo można by o tym meczu mówić, a szczególnie o jego końcówce, kiedy Lakers zrobili w zasadzie wszystko, by dać Celtom szansę na zwycięstwo. Wielkie rzuty trafiał Terry Rozier, a gospodarze tylko w ostatnich 20 sekundach meczu spudłowali cztery z sześciu rzutów wolnych, co koniec końców dało Bostończykom szansę. Niestety, tej szansy nie wykorzystał Marcus Smart – można się zastanawiać, czy mógł podać, czy powinien podać, czy może jednak powinien rzucać, bo do tamtego momentu zdobył przecież 22 punkty i trafił już cztery trójki.

Smart nie podał, oddał trochę zachwiany rzut i piłka była na dobrej drodze, aby się w koszu znaleźć, lecz odbiła się jedynie od przedniej obręczy i faktem stała się czwarta kolejna porażka Celtów. Tym gorzej, że z ekipą Lakers bez Lonzo Balla, bo przecież wygrane podopiecznych Luke’a Waltona nie działają na korzyść Celtics i ich nadziei na pick od LAL w tegorocznym naborze. Dzięki tej wygranej Lakers mają już 18 zwycięstw na koncie, czyli o cztery więcej niż najgorsi w lidze Orlando Magic oraz Sacramento Kings (obie drużyny mają bilans 14-33).

Smart powinien jednak zebrać sporo też sporo pochwał, bo wcześniej zagrał bardzo dobre spotkanie i do spółki z Marcusem Morrisem (wspólnie mieli 26 punktów w pierwszej połowie) był bardzo dobrym wsparciem z ławki, czego brakowało w poprzednich pojedynkach. W głównej mierze dzięki tej dwójce Celtics prowadzili w pierwszej połowie nawet 11 punktami. Po raz kolejny świetnie prezentował się Kyrie Irving, który od początku drugiej połowy wyglądał jak człowiek na misji i zdobył ostatecznie 33 punkty, choć ostatnie na dwie minuty przed końcem.

I znów, można się zastanawiać, czy nie powinno być więcej Irvinga w crunchtime. Z drugiej strony, jego hero-ball nie zawsze przynosiło dobre efekty, a Celtics zwrócili się w końcówce przede wszystkim do Terry’ego Roziera, który przeżywa bardzo słaby okres, ale pozostaje clutch, w tych momentach, kiedy waży się wynik spotkania i też trafiał wielkie rzuty. Ale po serii sześciu kolejnych meczów, gdzie zdobywał 13 lub więcej punktów przyszła wciąż trwająca seria sześciu spotkań, w których ani razu nie udało mu się przekroczyć granicy dziesięciu oczek.

Celtowie powinni tego typu mecze wygrywać łatwo, choć w NBA nic tak nie przychodzi i w zasadzie każdej nocy znajdziemy choć jeden wynik, który nas zaskoczy. Bostończycy tym razem nie mogli się spodziewać przede wszystkim wielkiej czwartej kwarty Kyle’a Kuzmy (28 punktów), kiedy rookie trafiał rzut za rzutem, nieważne z jak trudnej pozycji. Nie pomaga obniżka formy Jaysona Tatuma (ledwie cztery punkty i 1/6 z gry), nie pomógł też tym razem Jaylen Brown i dziewięć punktów z 11 rzutów (nie wiadomo, kto lepszy w pojedynku z Ingramem).

Dużym ciosem dla Celtics był też na pewno piąty faul Arona Baynesa, przez co dużą część drugiej połowy Al Horford musiał radzić sobie na tablicach w zasadzie samemu. Przed meczem Big Al usłyszał dobrą wiadomość, że zagra w All-Star Game i zrobił 13/12/6/2, natomiast Lakers zebrali 14 piłek w ataku (z czego pięć miał Julius Randle) i szczególnie w końcówce bardzo bolały punkty gospodarzy z ponowień. Warto w tym wszystkim odnotować, że Lakers oddali aż 26 rzutów wolnych więcej. Mały przebłysk tej starej, dobrej rywalizacji Celtics-Lakers.

Bostoński zespół nie ma czasu na oddech, bo w Staples Center musi się zameldować raz jeszcze w środę na starcie z Los Angeles Clippers. To nie będzie łatwy pojedynek dla będących w kryzysie Celtów, tym bardziej że Clippers głównie za sprawą Lou Williamsa wrócili do życia i cały czas liczą się w walce o fazę play-off na Zachodzie. Trzeba jednak mieć nadzieję, że Celtics wygrają, bo pojawić się w Oakland z serią pięciu kolejnych przegranych na pewno nie będzie niczym przyjemny – z drugiej strony, Celtowie dobrze wiedzą, jak wygrać w Oracle Arena.