Dwa lata temu w barwach Houston Rockets, a wczoraj w jersey’u New York Knicks – Michael Beasley znów zdominował pojedynek przeciwko Celtics i zapewnił swojej drużynie zwycięstwo. Celtowie ponownie zagrali bardzo przeciętnie i ostatecznie wyjechali z Madison Square Garden z porażką z niżej notowanym rywalem 93:102 i kolejnym meczem, po którym można mieć ogromne zastrzeżenia do ich stylu gry. Finalnie na nic zdało się kompletne wyłączenie prądu Kristapsowi Porzingisowi, który po raz drugi w tym sezonie został zdominowany przez Ala Horforda i tym razem zagrał jeszcze gorzej niż podczas pierwszego pojedynku w tym sezonie w TD Garden, będąc 0/11FG.
W okresie przedświątecznym Celtics nie są w najlepszy nastrojach – od czasu tej pięknej dla nas serii zwycięstw są 11-7, a w ostatnich dziewięciu grach ledwie 4-5. W konsekwencji coraz mocniej czują na plecach oddech Cleveland Cavaliers i Toronto Raptors, którzy w tabeli Eastern Conference zbliżyli się już na dystans ledwie jednej wygranej. O szybką poprawę humorów będzie niezwykle trudno, bowiem już jutro do Ogródka przyjeżdżają koszykarze Chicago Bulls, którzy dokonali już w tym sezonie blowoutu na C’s, a wczoraj mocno postawili się w Ohio LeBronowi Jamesowi i byli blisko przedłużenia swojego serialu wygranych.
Gołym okiem widać, że od kilku spotkań podopieczni Brada Stevensa grają przeciętnie, mając ogromne problemy po obu stronach parkietu. Dość powiedzieć, że Celtowie w ostatnich kilkunastu pojedynkach są najgorzej zbierającym w defensywie zespołem w całej ligowej stawce, a przecież na starcie rozgrywek byli w tym elemencie liderami i wydawało się, że nasza zmora z ostatnich lat jest już wyleczona. Wrócił też problem ze skutecznością w ataku, a może inaczej – Celtics są na chwilę obecną bardzo ograniczeni w ofensywie, grając momentami zbyt statycznie, bez elementu zaskoczenia i topornie, a przede wszystkim, zbyt często opierając go wyłącznie na barkach Kyriego Irvinga. Choć tu też pojawia się pytanie, na ile to kwestia taktyki, a na ile chęć wzięcia odpowiedzialności przez samego Uncle Drew.
Nasze problemy zostały obnażone w Nowym Jorku i w starciu przeciwko New York Knicks wyraźnie przegraliśmy walkę na tablicach (35-49), rozdaliśmy mniej asyst (17-20) i ponownie rzucaliśmy poniżej 40% z gry (38,4%). W konsekwencji od porażki nie mógł nas uchronić kolejny fenomenalny statystycznie występ Irvinga, który po raz jedenasty w ostatnich osiemnastu meczach osiągnął granicę trzydziestu punktów. Tym razem uzbierał 32pts, będąc przy tym 12/27FG (6/15 zza łuku), dodając do tego dorobku 3reb i 4ast.
Ten mecz od początku nie układał się po naszej myśli i spotkanie rozpoczęliśmy od oddania miejscowym runu 2:13, a pierwszą kwartę przegraliśmy ostatecznie 15:25. Mnóstwo problemów stwarzał nam bardzo ruchliwy atak gospodarzy, który był skutecznie kreowany głównie przez Jarretta Jacka i oparty na agresywnym wymuszaniu switchu. W dodatku Enes Kanter ze zbyt dużą łatwością punktował ze zbiórek ofensywnych, w efekcie jeszcze przed przerwą notując double-double (10pts-10reb). Z kolei w ataku graliśmy bez pomysłu, ratując się zazwyczaj akcjami izolacyjnymi dla Irvinga lub próbą rozrzucenia piłki na obwód. Wyjątkiem była właściwie tylko akcja pass-and-go w wykonaniu duetu Horford-Irving, zakończona efektownym podaniem Dominikańczyka w paint.
Dwanaście minut drugiej kwarty to był fragment dla koneserów koszykówki. Oba zespoły miały ogromne problemy z rozgrywaniem akcji pozycyjnych i skutecznością, większość rzutów oddając pod presją lub z nieprzygotowanych pozycji. W boiskowym chaosie minimalnie lepsi byli Celtics, którzy zrobili szybki run 8:0 i przed zejściem na przerwę zdołali zbliżyć się do Knicks na dystans czterech punktów. W całej tej koszykarskiej mizerii były jednak elementy, które mogły się podobać – Marcus Smart (10pts, 3/10FG, 4reb, 3ast) świetnie czuł się w defensywie i kilkakrotnie wymusił stratę rywali, zanotował dwa przechwyty i dobrze czytał grę, przez co mocno utrudniał Jackowi rozgrywanie akcji przez wysokich graczy w obrębie łuku. No i przede wszystkim kompletnie nieefektywny pozostawał Porzingis, którego na krok nie odpuszczał Horford, a pozostający blisko Dominikańczyka Smart po zmianie krycia również nie dawał Łotyszowi możliwości wykorzystania przewagi wzrostu.
Celtics mieli moment w trzeciej kwarcie, kiedy wydawało się, że powoli przejmują kontrolę na tym spotkaniem. Seryjnie zaczęły wpadać nam trójki, zamrożony Porzingis wciąż był 0/11FG, podwajany wyrzucał piłki w aut, a w dodatku złapał czwarty faul i sfrustrowany samodzielnie postanowił zejść na ławkę. Co więcej, przebudził się Jayson Tatum (17pts, 6/10FG), który w pierwszej połowie oddał ledwie jeden rzut i miał tylko dwa punkty. Ale najważniejsze było to, że wreszcie zaczął funkcjonować nasz atak – zaczęliśmy punktować w różnicowany sposób poprzez akcje inside/outside, kontry, po podaniach w paint z obwodu, czy wykorzystując przestrzeń na mid-range po zasłonach.
Pojawienie się na parkiecie Michaela Beasley’a zupełnie wybiło nas z rytmu i było decydujące dla meczu. Knicks szybko odzyskali prowadzenie, kończąc 3Q serią 11:2, a w czwartej kwarcie prowadzeni przez 28-latka trzymali dystans trzech/czterech posiadań. Beasley był nie do zatrzymania, zdobywając w nieco ponad jedenaście minut aż 24pts, a spotkanie kończąc z najlepszymi w tym sezonie wskaźnikami 32pts-12reb, na skuteczności 13/20FG. Celtom nigdy nie można zarzucić brak ambicji i tym razem również w beznadziejnej sytuacji próbowali jeszcze wrócić do tego meczu, wymuszając w ostatnich fragmentach kilka strat gospodarzy, choćby tę popełnioną przez Douga McDermotta, którą wypracowali podwojeniem Smart i Kadeem Allen. Jednak sama ambicja i wola walki to za mało – w końcówkach trzeba trafiać wszystko ze wszystkiego, o czym przecież już tak często Celtowie nas przekonywali. Tym razem tego zabrakło i dziewiąta porażka w sezonie stała się faktem, a słowa o kryzysie mogą pojawiać się już z mocnym uzasadnieniem.
Więcej materiałów ze spotkania z Knicks znajdziecie tutaj.