17 punktami przegrywali Boston Celtics (14-2) jeszcze w trzeciej kwarcie czwartkowego spotkania “na szczycie” w TD Garden. Jaylen Brown wiedział jednak, że Golden State Warriors (11-4) tego meczu nie wygrają. W środę jeden z jego najbliższych przyjaciół popełnił samobójstwo. Celtics do końca nie wiedzieli, czy Brown na parkiet w ogóle wybiegnie. Koniec końców zagrał i to w jakim kapitalnym stylu. Był to jeden z najlepszych, jeśli nie wprost najlepszy jego mecz w karierze, który Jaylen zadedykował zmarłemu przyjacielowi. Bostończycy tymczasem zatrzymali Warriors na 88 punktach, choć sami się zatrzymać nie chcą, bo wygrali już po raz czternasty z rzędu i jeśli mecz z Wojownikami był dla nich sprawdzianem to zdali go celująco.
Fakt faktem, że nie był to najlepszy mecz Celtów w tym sezonie. Trafili ledwie ponad 30 procent swoich rzutów i zostali pierwszą od ponad dwóch lat drużyną, która wygrywa mecz z tak słabą skutecznością. Bo to niekoniecznie o atak tutaj chodzi, lecz o to, że Celtics zatrzymali rywali na 88 punktach! Jedną z najlepszych drużyn być może w historii, jeden z najlepszych ataków, jakie ta liga widziała. Warriors już od lat nie lubią, nie bardzo potrafią grać z Celtami, nawet jeśli ci są już zupełnie inną drużyną, niż gdy przed laty wygrywali w Oracle Arena.
Smak zwycięstwa z Warriors dobrze zna już jednak Jaylen Brown, choć dla niego ten mecz był wyjątkowy z zupełnie innych powodów niż to, że wielu określało to starcie jako pojedynek dwóch najlepszych na starcie sezonu drużyn w lidze. Dzień przed spotkaniem jeden z najbliższych przyjaciół Browna się powiesił. Jaylen sam nie wiedział, czy ma zagrać, ale gdy zadzwoniła mama przyjaciela i przekonała go, że gra to dobry sposób na uhonorowanie pamięci przyjaciela, skrzydłowy uznał, że na parkiet wybiegnie. I od początku widać było, jak bardzo mu zależało.
Atmosfera tego meczu przypominała trochę czerwiec (Steph zapytany po meczu o to, czy w czerwcu zagra w TD Garden stwierdził, że wygląda to teraz całkiem prawdopodobnie), a goście od samego początku byli niezwykle skupieni. Popełnili tylko dwie straty i szybko objęli wysokie prowadzenie, wykorzystując spore problemy Celtów w ataku. Brad Stevens przypominał jednak graczom, aby wygrywali każde następne posiadanie, aby krok po kroku dochodzili do rywala i nie przejmowali się tym, że przegrywają nastoma punktami. Chyba podziałało.
Celtics zeszli bowiem na koniec drugiej kwarty do 42-47 po znakomitej grze Browna, który robił RZECZY po obu stronach parkietu, w tym chociażby dwa bloki (jeden na KD, drugi na ręce Klaya Thompsona). Gordon Hayward patrzył. Fatalnie spisywał się za to Marcus Smart, który sam nie mógł znaleźć drogi do kosza, a innym odbierał jak pod koniec pierwszej połowy, kiedy dość niefortunnie zabrał Irvingowi punkty po ładnej akcji, dzięki którym gospodarze mogliby zmniejszyć straty do trzech. Było to o tyle ważne, że Warriors włączają w trzecich kwartach kolejny bieg.
I zdawało się, że zrobią to ponownie, bo prowadzili już nawet 66-49 i to grając długo bez Stepha Curry’ego, który szybko złapał kilka prostych fauli i wpadł w problemy. Ale wtedy ponownie do głosu doszedł Brown, który już w drugiej kwarcie zjadał wszystkich graczy na parkiecie swoją energią. Jak potem mówił po spotkaniu, na parkiecie zdawało mu się jednak, że nie było nikogo poza nim i jego przyjacielem, który był przy nim obecny swoim duchem. 21-latek zagrał rewelacyjną trzecią kwartę, a w połączeniu z bostońską defensywą dało to Celtom wielki powrót.
Tak, po raz kolejny już w trakcie tego 14-meczowego streaku zwycięstw, bostońska drużyna odrobiła tak duże straty. I ogromna w tym zasługa Smarta, który nie trafił żadnego z siedmiu rzutów, miał trzy straty, a i tak był plus-15, będąc jednym z głównych powodów tego zrywu Celtów, którzy w kilka minut wymazali calutką przewagę Warriors, zrobili 19-0 i wyszli nawet na prowadzenie. Podopieczni trenera Steve’a Kerra zdobyli w tej trzeciej odsłoni ledwie 21 punktów i po raz pierwszy od dawien dawna przegrali trzecią kwartę. Przegrali także kwartę numer cztery.
W tej wielkie rzuty wolne trafiali m.in. Kyrie Irving czy Jayson Tatum, a Celtics wdali się w bardzo przyjemną dla oka walkę z Warriors i to oni z tej walki wyszli zwycięsko, mając trochę szczęścia, ale też trochę pomocy u sędziów – w końcu sędziowie gwizdali trochę bardziej pod gospodarzy i pewnie spora w tym zasługa Irvinga. Tak czy siak, Celtowie przez ostatnie 17 minut meczu wypunktowali przeciwnika 43-22 i mogli dopisać sobie kolejne zwycięstwo do rubryczki, zdając prawdziwy test charakteru i pokazują, że oni są naprawdę. Naprawdę na poważnie.
Długo trzeba by przewracać kartki kalendarza, aby natrafić na ostatni mecz Curry’ego bez co najmniej 10 oczek. Steph został zatrzymany na dziewięciu punktów, spudłował 11 z 14 rzutów (w tym siedem z dziewięciu trójek), miał cztery straty i był minus-14 w 31 minut, jakie spędził na parkiecie. Al Horford ma tendencje do znikania z Cavs, natomiast nie ma takiej tendencji w starciach z Warriors, bo choć nie padło o nim jeszcze w tekście słowo to był jednym z najlepszych obok Browna graczy Celtów: 18/11 i plus-16. Musimy doceniać Horforda mocniej.
Musimy też już chyba na poważnie zacząć myśleć o tym, że Boston Celtics to nie jest jakiś taki przypadkowy zespół, który niesiony terminarzem czy szczęściem wygrał kilkanaście spotkań z rzędu. Celtowie tak długiej passy zwycięstw nie mieli od siedmiu lat, a każdy zespół Celtics, który rozpoczynał sezon od 14-2 lub lepiej (licząc począwszy od wprowadzenia 82 meczów) robił potem co najmniej 60 zwycięstw w sezonie. Czy naprawdę Golden State Warriors przyjadą jeszcze do Bostonu w tym sezonie w czerwcu? Na ten moment, cieszmy się chwilą!
p.s. Jest się oczywiście z czego cieszyć, natomiast warto wspomnieć raz jeszcze o trudnych chwilach Browna oraz rodziny jego przyjaciela, który powiesił się przez depresję. W tym miejscu wyrazy współczucia dla Jaylena oraz bliskich Trevina oraz przestroga, abyśmy nie byli pasywni w obliczu smutków i cięższych dni naszych przyjaciół, którzy mogą zmagać się z depresją, nawet jeśli niekoniecznie cokolwiek dają po sobie poznać.