Boston Celtics po dwóch porażkach wygrali w końcu pierwsze w tym sezonie spotkanie, pokonując wynikiem 102-92 drużynę 76ers w meczu na wyjeździe. Nie było to ładne starcie, a całkiem prawdopodobne, że tak źle sędziowanego spotkania (i dziwnych gwizdków w obie strony) dawno już nie widzieliśmy. Najważniejsze jednak, że Celtom udało się tym razem wyszarpać zwycięstwo po solidnej grze w ostatniej kwarcie. Wcześniej postawa Bostończyków mogła pozostawiać wiele do życzenia, natomiast Brad Stevens od samego początku rozgrywek zmaga się z plagą kontuzji, bo to nie tylko Marcus Morris i oczywiście Gordon Hayward – w Filadelfii przez problemy nie z jedną, lecz z obiema kostkami nie zagrał Marcus Smart.
54 faule, nawet nie 40-procentowa skuteczność z gry oraz aż 36 strat – tak w dużym skrócie można podsumować piątkowe starcie Celtics oraz Sixers. To był bardzo brzydki mecz, nie pomagali też sędziowie. Celtowie zagrali bardzo „nie po swojemu” – mylili się z linii rzutów wolnych (22/32), aż 19-krotnie stracili piłkę i mieli tylko 16 asyst. Do przerwy przegrywali więc 46-50, a wściekał się Stevens, który musiał patrzeć nie tylko na słabą grę swojego zespołu, ale też na bardzo kontrowersyjne decyzje sędziów. Sporo problemów miał też jednak np. Joel Embiid.
Kameruńczyk zaczął od 0/8 z gry, zdobywając pierwsze punkty z gry dopiero po kilku minutach drugiej połowy. Ostatecznie spudłował 12 z 16 rzutów (w tym wszystkie sześć prób zza łuku), ale znakomicie spisywał się filadelfijski backcourt w osobach Redicka oraz Baylesa. To w dużej mierze dzięki grze tej dwójki Sixers przez długi czas prowadzili, zanim gdzieś pod koniec trzeciej odsłony coach Celtów zdecydował się posłać w bój takich graczy jak… Bird czy Larkin. Obaj zrobili w tym meczu niemałą wcale różnicę, co widać chociażby w statystykach +/-.
Jabari Bird wniósł na parkiet przede wszystkim sporo solidnej obrony, natomiast Shane Larkin znakomicie odpowiedział na wezwanie swojego trenera, stanowiąc bardzo dobrą alternatywę dla Irvinga (21 punktów) w dwójkowej grze z Horfordem. Sixers bardzo agresywnie odcinali bowiem Irvinga w akcjach pick-and-roll po niezłej pierwszej połowie rozgrywającego, z czym nie potrafił poradzić sobie bostoński atak. Dopiero dobra zmiana Larkina (10 oczek) w połączeniu z kolejnym solidnym występem Roziera (14 punktów, siedem zbiórek) zrobiły różnicę.
W końcówce dostaliśmy w końcu bardzo dobrą grę od tego, który ma być liderem bostońskiej drużyny – Kyrie Irving zdobywał ważne punkty w crunchtime, miał też dwa przechwyty w ostatniej minucie, dzięki którym Bostończycy mogli odetchnąć i dopisać sobie pierwsze zwycięstwo w tabeli. Al Horford nie potrafił na początku wykorzystać faktu, że w obronie krył go Ben Simmons, ale potem trafił trzy trójki i zaliczył ostatecznie 17 oczek, dokładając do tego dziewięć zbiórek oraz trzy asysty. Mecz rozpoczął obok niego Aron Baynes (10 punktów, osiem zbiórek).
Jaylen Brown tym razem bez większego szału, natomiast kolejny raz w pojedynku topowych picków tegorocznego draftu górą Jayson Tatum. 19-latek zaliczył nawet blok na wchodzącym pod kosz Fultzu (jeden z trzech zablokowanych przez niego rzutów tego wieczora), był też perfekcyjny z linii rzutów wolnych (9/9) i ostatecznie zakończył mecz z fajną linijką 15 punktów, ośmiu zbiórek i trzech bloków. Z ławki najwięcej punktów zdobył wspomniany już Terry Rozier, który od początku sezonu daje Celtom dużo wartości pod względem ofensywnym.
Było to bardzo ważne dla Bostończyków zwycięstwo. Brzydkie, ale wyszarpane i trochę wymęczone. Sixers prowadzili nawet dziewięcioma punktami, jednak Celtics odrobili straty ze sporą nawiązką i po bardzo trudnym początku rozgrywek mogli się w końcu odrobinę uśmiechnąć. Brad Stevens mówił po meczu, że taka ciężko wywalczona wygrana to coś, na czym można budować. Boxscore ze spotkania znajdziecie tutaj, a nieco więcej skrótów tutaj. Kolejne spotkanie już w najbliższy wtorek, gdy Zieloni podejmą w Ogródku zespół New York Knicks.