Celtyckim okiem – Hornets (W)

Wreszcie! Długo czekaliśmy na ten dzień i choć to jeszcze nie Regular Season, to jednak oglądając dzisiejszy mecz, serce zabiło mocniej, a jego uderzenia były inicjowane naprzemiennie radością i smutkiem. Nie mogłem „wyprosić” z głowy ciągle pojawiającej się myśli, że to wciąż Celtics, ale jednak nie Ci sami Celtics. To Celtics z nadzieją na pierścień, ale z inną duszą. Fakt – nowe rozdanie wygląda okazalej, ale jakoś człowiek przyzwyczaił się do tych poprzednich kart w postaci IT, Bradley’a czy Crowdera. Odnoszę wrażenie, że latem Danny Ainge po nieprzespanej nocy zdecydował się odłożyć sentymenty na bok i zagrać all-in – 18 banner w Ogródku w ciągu najbliższych dwóch lat.

Podróż po wymarzony pierścień rozpoczęła się dzisiaj, choć wyprawka do niej trwała kilka dobrych lat. Ponad pół dekady czekaliśmy, żeby ponownie wchodzić w sezon w roli jednego z faworytów do mistrzowskiego tytułu. Nie ma w tym cienia przesady – chcąc, nie chcąc mamy roster, który predysponuje nas do gry o najwyższą stawkę. Co prawda za nami tylko mecz przedsezonowy, jednak w moim przekonaniu spotkanie z Charlotte Hornets było w Bostonie czymś więcej niż tylko sprawdzeniem ustawień, zagrywek czy treningiem na nieco zwiększonej intensywności. Nie tylko z punktu widzenia kibiców i ich oczekiwań, ale przede wszystkim z punktu widzenia Brada Stevensa, który stanął przed niezwykle trudnym zadaniem budowy nowej drużyny, z nowymi personaliami, a wręcz z nowym DNA. To przecież nie tylko aspekty sportowe, ale również, a być może przede wszystkim, psychologiczne – kształtowanie nowych relacji interpersonalnych na linii trener-zawodnik, między graczami oraz odpowiednie kierowanie szatnią. Nie można o tym zapominać. Wydaje się, że Stevens wykonał to zadanie znakomicie, bo chemia w zespole jest, co można było zaobserwować chociażby już przy prezentacji zawodników, a później w trakcie timeoutów, kiedy Kyrie Irving żartował najpierw z Jaylenem Brownem, a później z członkami sztabu szkoleniowego.

Początek spotkania obfitował w świetny ball movement Celtów i przez pierwsze minuty trudno byłoby komukolwiek popsuć mi humor. To był Boston, który chcemy oglądać zawsze – szybko, płynnie i efektownie dla oka. Właściwie każda akcja ofensywna kończyła się wypracowaniem czystej pozycji rzutowej, czy to na mid-range czy na dystansie.  Kapitalnie pracowaliśmy w defensywie, a przede wszystkim harowali nasi wysocy gracze – Al Horford i Aron Baynes, którzy skutecznie „zabetonowali” pomalowane i odrzucili Szerszeni na daleki półdystans. Szkoda, że Celtom zabrakło lepszej skuteczności, bo wówczas śmiało można byłoby stwierdzić, że już na początku października mieliśmy moment, w którym wyglądaliśmy jak drużyna w zaawansowanej fazie PlayOffs.

Trochę problemów pojawiło się w końcowej fazie pierwszej odsłony, kiedy Stevens postanowił po raz pierwszy nieco poeksperymentować składem. Przez kilka minut na parkiecie biegała piątka – Irving, Rozier, Smart, Tatum i Yabusele, co spowodowało chaos po obu stronach parkietu i umożliwiło przyjezdnym przeprowadzenie runu 15:0. Trzeba jasno powiedzieć, że przełom 1Q i 2Q to był zdecydowanie najsłabszy fragment Celtów w całym spotkaniu. Dopiero powrót na boisko pierwszej piątki pozwolił gospodarzom odzyskać rytm i płynność gry. Zwrócić uwagę należy na wznawianie gry przez Celtów spod kosza rywali, co przyniosło w pierwszej połowie kilka ładnych punktów. Koszykarze mają profesora na ławce!

W pierwszej połowie widzieliśmy na parkiecie nasz pierwszy garnitur. Horford potwierdził wszystkie swoje atuty – solidny w defensywie, a do tego świetny przegląd pola plus dobry rzut zza łuku i sprawia wrażenie gościa, który już teraz jest gotowy walczyć w postseason. Nie odstawał mu Baynes, który zrobił na mnie naprawdę dobre wrażenie – trzy asysty, silny w paint i do tego niezły półdystans. Obaj zresztą osiągnęli fajne linijki (Al w 16 min zanotował 7 pts, 6 reb, 4 ast, 2 blk, zaś Aaron uzbierał 10 pts, 5 reb, 3 ast, 1 stl, 1 blk w 18 min). Australijczyk na pewno musi jednak popracować na legalnością stawianych przez siebie zasłon. Irving miał swoje momenty w rozegraniu, choć chyba każdy wymaga od niego zdecydowanie więcej. Kilka razy chciał ukraść show, próbując z różnym skutkiem efektownych dryblingów. Podobnie było z bieganiem za Kembą Walkerem.

Po Brownie widać pracowitość i jej efekty, choć wciąż ma w sobie tę młodzieńczą manierę szaleństwa i czasami podejmuje błędne wybory. Nie zmienia to jednak faktu, że w tym sezonie będzie ważną i cenną postacią w rotacji, o czym świadczy jego wyjście w starting line-up. Zmartwił mnie zagubiony Gordon Hayward, który nie mógł znaleźć dla siebie miejsca. Każdy zna jednak jego potencjał i wie, że ten występ to tylko wypadek przy pracy i materiał porównawczy z tym, co będzie. A będzie lepiej. Problemy miał Jayson Tatum, który zrobił na mnie piorunujące wrażenie w Summer League. Dzisiaj wyraźnie zestresowany, długo wchodził w mecz i co dziwne, właściwie nie korzystał ze swojej najlepszej broni czy fadeaway’a. Ostatecznie z biegiem czasu nabrał pewności i pokazał drzemiący w nim materiał na naprawdę solidnego grajka. Zestresowany nie był za to ani przez sekundę Marcus Smart, który w moim przekonaniu będzie miał wszelkie argumenty, żeby zgłosić swoją kandydaturę do nagrody Sixth Man of the Year. Na przykładzie dzisiejszego meczu można zaryzykować stwierdzenie, że jakość Smarta wzrosła ogromnie – widać poprawę szybkości, rzut z dystansu ustabilizowany, no a jego obronę znamy już od dawna.

W drugiej połowie Stevens dał szanse zmiennikom, a także graczom, którzy walczą o wyszarpanie minut lub pozostanie w rotacji. Daniel Theis okazał się kotem i po bardzo solidnym występie w reprezentacji Niemiec w EuroBaskecie, nadal jest w świetnej formie. Szeroki wachlarz zagrań, aktywny na tablicach i twardy w obronie – nic dziwnego, że realizator podczas jego showtime’u pokazywał Stevensa, jakby wywołując naszego trenera do odpowiedzi, czy Niemiec naprawdę będzie jedynie uzupełnieniem naszego składu.

Dobrą zmianę dał Abdel Nader, jednak osobiście byłbym sceptyczny co do nadmiernego przeceniania jego możliwości. W zeszłym sezonie obserwowałem Egipcjanina regularnie w barwach Maine Red Claws i przyznam szczerze, że to zawodnik z ograniczonym repertuarem zagrań, który ma problem ze stabilizacją formy. Ktoś powie „Halo, ten gość to Rookie of the Year D-League (obecnie G-League) i niekwestionowany lider bostońskiej afiliacji” – jasne, ale na poziomie NBA wymaga się czegoś więcej niż opieranie swojej gry na jednej akcji. Ci co śledzili chociażby Summer League w Utah i Las Vegas niech sobie przypomną, po jakich akcjach Egipcjanin zazwyczaj punktował lub był zapraszany na linię osobistych. W każdym razie Nader pokazał dzisiaj to co ma najlepsze w swoim koszykarskim menu – odważne wjazdy na kosz z głębi pola przy wykorzystaniu dobrego kozła i siły fizycznej.

Jeśli Shane Larkin okaże się ważnym zmiennikiem w rotacji Celtics, to na Brooklynie chyba zaczną szlochać jeszcze głośniej i przyjmą kolejny gwóźdź. To zastanawiające, jak mając pod nosem naprawdę ciekawych graczy – choćby właśnie Larkin, czy Yogi Ferrell, który występował w afiliacji Nets – Long Island – z taką łatwością się z nich rezygnuje. To chyba niekompetencja. W każdym razie wracając do nas, Larkin pokazał fajny dynamiczny basket. Widać, że ma dobrą kontrolę piłki i potrafi wykorzystać swój balans ciałem, aby otworzyć sobie drogę na kosz. O minuty będzie mu chyba jednak trudno, bo lista naszych opcji na pozycję nr 1 jest naprawdę długa.

Terry Rozier potwierdził moje odczucie, że jest nieobliczalny i ma w sobie jakąś niezdefiniowaną koszykarską tajemniczość. Tu przechwyt, tu fajny pass, a za chwilę błąd lub zły wybór. Semi Ojeleye przypomina mi trochę swoją specyfiką Jonasa Jerebko – masz wejść na kilka minut, pomóc w obronie i trafić trójkę w ważnym momencie z przygotowanej specjalnie dla ciebie pozycji. I szczerze, to mam dziwną pewność, że ten chłopak to ma i można mu ufać. Rozczarował mnie Guerschon Yabusele i mam nadzieję, że szybko zetrze to złe wrażenie. A miałem takie, jakby czasami był zaskoczony podaniami od partnerów i swoim ustawieniem na parkiecie. Jabari Bird i Kadeem Allen dostali łącznie niewiele ponad dwie minuty gry i chyba szykują się powoli do gry w Red Claws.

Kolejny mecz już w piątek z 76ers. A do rozpoczęcia sezonu i wielkiego starcia z Cavs już tylko 14 dni!