Avery Bradley nie zagra w przyszłym sezonie dla Boston Celtics. Nie założy już koszulki z numerem zero, nie podniesie rąk do góry po kolejnej trafionej trójce i nie zablokuje po raz kolejny Dwyane’a Wade’a. Wszystko za sprawą wymiany, w ramach której został wysłany do Detroit Pistons. Decyzja o takim ruchu z pewnością nie była łatwa dla Celtics, tym bardziej, kiedy Danny Ainge sam stwierdził, że Bradley to jeden z jego ulubieńców. Ale choć była to decyzja trudna to jednak na wielu płaszczyznach ma ona sens, co oczywiście nie zmienia faktu, że przez wielu kibiców została przyjęta wprost źle. To efekt tego, jak bardzo Avery Bradley był lubianym graczem w Bostonie i jak mocno fani go pokochali – czemu zresztą nie ma się co dziwić.
Przyznam szczerze, że po raz ostatni czułem się tak jak Celtics transferowali Rajona Rondo w moje urodziny w 2014 roku oraz kilka miesięcy wcześniej, kiedy Ainge pożegnał się z legendami, co wtedy nie wyglądało wcale tak super jak dziś, kiedy wiemy już, co rzeczywiście przyniósł tamten transfer znany jako ogołocenie Brooklyn Nets. Bradley jest tu zresztą niejako taką klamrą, która spina te dwa transfery – on ostatni pamiętał bowiem czasy wyżej wymienionej trójki w Bostonie i był ostatnią rzeczą, która nas kibiców łączyła z tamtym zespołem, z tamtymi latami.
Bradley do Bostonu trafił w 2010 roku, kiedy w drafcie obsunął się na 19. miejsce, mimo że jeszcze kilka miesięcy był według ekspertów najlepszym prospektem szkół średnich w calutkim kraju. Siedem lat temu był po prostu dzieciakiem. 19-latkiem, który właśnie trafił do drużyny pełnej weteranów. Cichym, nieopierzonym i zawsze skromnym. Czarna wersja naszej strony pamięta to doskonale, bo pełna była psioczeń na młodziutkiego guarda – w sporej części był to efekt kontuzji kostki, przez którą opuścił obóz treningowy debiutanckiego sezonu.
Dodatkowo, szans na grę było mało. Trenerem był wtedy Doc Rivers, czyli coach, który akurat z dawania szans młodym zawodnikom nie jest znany. No ale drużyna była też troszeczkę inna – świeżo po zdobyciu tytułu w 2008 roku, kilka tygodni po przegranych finałach w 2010 i wciąż w gronie największych contenderów. W takich ciężko jest się odnaleźć młodym graczom, tym bardziej kiedy w zespole były takie nazwiska jak Garnett, Pierce czy Allen, ale przecież to także wtedy w składzie Celtów znalazł się Shaq O’Neal. Avery zagrał w tamtym sezonie tylko 162 minuty.
Ale od początku imponował swoją ciężką pracą, dzięki której zaskarbił sobie sympatię i szacunek starszych kolegów. W drugim sezonie jednak nawet bardziej na niego psioczyliśmy, kiedy okazało się, że nie potrafi podawać, a często nawet kozłować. W roli rozgrywającego wypadał miernie, a Celtowie skrócony przez lokaut sezon 2011/12 zaczęli źle. Sporo kontuzji i drużyna weteranów, która rozkręcała się po prostu bardzo powoli. Jednak to właśnie dzięki tym kontuzjom Bradley w końcu otrzymał szansę na pokazanie swoich umiejętności.
W koledżu znany był przede wszystkim ze swojej gry ofensywnej, ale w NBA nie miało to przełożenia. Doc Rivers już po drafcie w 2010 roku podkreślał jednak, że Bradley jest w stanie zrobić w lidze różnicę swoją grą w defensywie. I tak, 20 stycznia 2012 roku Bradley po raz pierwszy wyszedł w pierszej piątce. Zdobył 10 punktów, ale miał też trzy przechwyty. Trzy dni później narodził się na dobre, kiedy w zasadzie od pierwszej do ostatniej minuty nękał Jamera Nelsona tak, jak gdyby od tego zależało jego życie. Nelson wręcz krzyczał, żeby Bradley przestał.
Tak przynajmniej mówił po meczu A.B. zdradzając, że ówczesny rozgrywający Orlando Magic prosił Bradleya, aby ten nie podchodził tak wysoko, aby nie stosował presji już przy koszu zespołu z Florydy. Ale taka właśnie obrona stała się znakiem rozpoznawczym tego młodego chłopaka. To wtedy właśnie narodził się Avery Bradley, specjalista od defensywy. W kolejnych tygodniach świetnie zastępował kontuzjowanego Raya Allena, spisując się na tyle dobrze, że został w pierwszej piątce nawet wtedy, kiedy RayRay był już gotowy do gry.
Powód był prosty – gra Bradleya była inspirująca. Jego defensywa rwała cały zespół do przodu. Wszyscy ci weterani, którzy wcześniej przyjęli w szatni niesamowicie cichego i skromnego gościa, teraz widzieli jak ten zamienia się na parkiecie w bestię i czerpali z tego ogrom energii. Druga połowa tamtego sezonu była dla Celtów wielkim sukcesem, a zespół z Bradleyem w pierwszej piątce wygrywał kolejne spotkania. Także z Miami Heat w marcu 2012 roku, kiedy Bradley blokował Wade’a po raz pierwszy, a Bostończycy wygrywali różnicą 19 punktów.
Wszystko to spowodowało, że Bradley stał się dla wielu x-faktorem. Kimś, dzięki komu Celtowie będą w stanie przejść przez Big Three z Florydy, prezentując swojemu Big Three kolejną szansę na tytuł. Ale tak jak Bradley dostał szansę za sprawą kontuzji kolegów, tak potem sam nie mógł pomóc drużynie z powodu kontuzji. Grał mimo bólu, grał mimo barków wypadających przy ledwie nieco mocniejszym uderzeniu. W końcu dotarł do miejsca, w którym sztab uznał, że jego dalsza gra nie jest możliwa, a Celtics w finałach konferencji radzili sobie bez niego.
Kontuzje niestety stały się jego znakiem rozpoznawczym prawie tak dużym jak znakomita defensywa. Barki, potem urazy kostek, w ostatnich sezonach biodra czy Achilles. Ale były też przecież piękne momenty jak mecz numer sześć w fazie play-off w 2013 roku przeciwko New York Knicks, kiedy to Bradley był jednym z tych, którzy dali sygnał do ataku. Ostatni za czasów Kevina Garnetta i Paula Pierce’a. Bez kontuzjowanego wtedy Rondo. Przy ponad 20-punktowej stracie do prowadzących 3-2 w serii Knicks. Do udanego comebacku zabrakło niewiele.
Pal licho porażkę, latem 2013 roku Bradley przeżył największą tragedię w życiu, kiedy zmarła jego mama. Ledwie kilka tygodni później na świat przyszedł jego pierwszy syn, ale narodziny dziecka nie były w stanie załagodzić bólu po śmierci tak bliskiej osoby. Osoby, która dla Bradleya znaczyła i wciąż zresztą znaczy wszystko – to zresztą właśnie dla swojej mamy Bradley po każdej trójce unosi ręce w górę. A tych trójek w kolejnych latach było wiele, bo Avery mimo sporego sprzeciwu kibiców podpisał w 2014 roku przedłużenie kontraktu.
Przepłacony, niewarty, wiecznie kontuzjowany, za słaby na takie pieniądze. $32 miliony, jakie Bradley dostał wtedy za cztery lata gry wyglądają dziś jak rzecz śmieszna. Prawdą jest, że w 2014 roku Bradley nie był zawodnikiem, jakim jest dzisiaj. Ale on nigdy nie wątpił w to, że jest wart takich pieniędzy – ba, gdy zobaczył, ile dostają inni zawodnicy postanowił zwolnić swojego agenta. Sam dalej ciężko pracował, by z roku na rok stawać się lepszym zawodnikiem. W sezonie 2014/15 zagrał w 77 spotkaniach i zdołał przekonać do siebie kibiców.
Rósł wraz z drużyną, która po odejściu Garnetta i Pierce’a wygrała tylko 25 spotkań. Dodawał do swojej gry kolejne elementy, mimo że często myśleliśmy, że jest już produktem skończonym. Łatwo było jednak wtedy zapomnieć, że jak na warunki NBA wciąż był i cały czas jest młodym graczem. Nie narzekał, lecz po prostu robił swoje. Popracował nad rzutem, stał się znakomitym strzelcem, a po drodze został także w końcu doceniony wyborem do pierwszej piątki najlepszych defensorów. Przyszły też sukcesy drużynowe, których nie byłoby bez Bradleya.
W ostatnim sezonie zanotował najlepsze wyniki w punktach, zbiórkach i asystach. Poprawił się w grze z piłką, pozostał świetnym strzelcem i bardzo dobrym defensorem. Wróciły problemy ze zdrowiem, ale w najważniejszej części sezonu Avery był zdrowy i zagrał w fazie play-off bardzo dobrze. Ba, momentami był lepszy od Jimmy’ego Butlera, a o szacunek dopominał się jak nigdy wcześniej. Ale na ten szacunek zasługiwał jak nikt inny, bo w ciągu tych siedmiu lat przeszedł po prostu kawał drogi. I znów trafiał wielkie rzuty, ponownie w Cleveland.
Przez te siedem lat przeszedł drogę od nieopierzonego chłopaka do prawdziwego lidera, do mężczyzny, do bycia dumnym ojcem i mężem dla swojej żony. Był też osobą, która dawała niezwykle dużo całej społeczności fanów. Jako wciąż młody zawodnik był też weteranem dla tej drużyny, jej rzeczywistym liderem. Był przyjacielem dla Isaiaha Thomasa, kiedy jego dotknęła największa w życiu tragedia. Bradley i Thomas znają się zresztą od wielu lat, bo za dzieciaka mieszkali w sąsiedztwie, kumplowali się, by po latach zagrać wspólnie w NBA.
Dziś ta przygoda się kończy, a Bradley zagra w koszulce Pistons i będzie to cholernie dziwny widok. Detroit dostaje znakomitego gracza, który latem przyszłego roku powinien spodziewać się bardzo dużej podwyżki, na którą zasługuje jak nikt inny. Nie tylko za każdą trafioną trójkę w końcówce, czy celną próbę… zza kosza albo kolejny niesamowity blok czy wsad, którym przypominał, że potrafi naprawdę latać. Za to wszystko jako kibice dziękujemy. A być może przede wszystkim za to, że jak mało kto pokazał, co tak naprawdę znaczy być Celtem.
Dziękujemy, Avery. Do zobaczenia i będziemy tęsknić, ty pitbullu. #OnceCelticAlwaysCeltic