No i mamy remis, proszę Państwa. Boston Celtics wygrali 104-95 drugi kolejny mecz w Chicago, gdzie przecież wcześniej przez trzy lata nie potrafili zwyciężyć. Tak się jednak poznaje charakter drużyny, a bostoński zespół udowodnił tym samym, że nawet pomimo tych dwóch porażek w pierwszych meczach, nie można ich skreślać. Celtowie doprowadzili do remisu 2-2 i w teorii przewaga parkietu znów jest po ich stronie. W teorii, bo na razie własny parkiet ma znaczenie właśnie czysto teoretyczne – wszak obie drużyny wygrywały tylko na wyjeździe. Czy Celtom uda się w środę to przełamać? Po dwóch wygranych w United Center to Bostończykom udało się z powrotem przechylić szalę na swoją stronę. I zrobiła nam się bardzo ciekawa seria!
Gerald Green pozostał w pierwszej piątce i Celtics znów zaczęli od 14-4, a potem prowadzili nawet 41-21 kiedy Green prawie rozrywał siatkę kolejnymi trafieniami, zdobywając aż 16 ze swoich 18 punktów do przerwy. Jego przesunięcie do s5 było posunięciem ryzykownym i bardzo niespodziewanym, natomiast Brad Stevens jak zwykle wiedział więcej i lepiej. Obecność odkurzonego z ławki Greena otworzyła Celtom grę, otworzyła też pomalowane i sprawiła, że Isaiah Thomas znów może grać swoje. A ten był w niedzielę naprawdę wielkim graczem.
Pal licho 1/9 zza łuku, bo to się po prostu zdarza. Zdarzyło się też oczywiście coś, na co byliśmy przygotowani, czyli Celtics trwoniący te piękne 20 punktów przewagi, gdy Bulls wyszli w trzeciej kwarcie na prowadzenie. Ale potem mecz przejął Isaiah i zrobił to w kapitalnym stylu, rozgrywając fantastyczny mecz – tak dobry, że Fred Hoiberg zaczął szukać absurdalnych wymówek, że Thomas zamiast dryblować to niesie piłkę i dlatego jest nie do zatrzymania. Biorąc pod uwagę, że odgwizdano mu trzy takie akcje w całym sezonie to Hoiberg musi udać się do lekarza.
Thomas jest nie do zatrzymania, bo od meczu numer dwa gra z wielką pewnością siebie i jest stawiany w bardzo dobrej pozycji, by dominować przez swoich kolegów i przez trenera. Jego gra w pick-and-roll drugi mecz z rzędu była zabójcza i Bulls znów nie potrafili znaleźć odpowiedzi, bo Carter-Williams to nie jest odpowiedź, o czym Isaiah bardzo fajnie mu po jednej z akcji przypomniał. Dostał wtedy faul techniczny, ale o dziwo – przyznaje bez bicia, że nie miałem pojęcia – w playoffs trzeba ich uzbierać siedem do zawieszenia (I.T. ma dwa).
Isaiah domknął więc trzecią kwartę w wielkim stylu, robiąc run 16-5 i wyprowadzając Celtów ponownie na prowadzenie. Był wtedy odpowiedzialny za wszystkie 16 punktów (dziesięć oczek dla siebie, sześć zrobionych dla kolegów), a w czwartej kwarcie dostał znakomite wsparcie od Marcusa Smarta oraz Ala Horforda, dzięki czemu nawet zaskakująco dobra postawa Isaiaha Canaana (13 punktów, trzy asysty, +11), jak i aż 23 rzuty wolne Jimmy’ego Butlera, nie były w stanie przeszkodzić Celtom w wyrwaniu kolejnego już meczu w Chicago.
Czas na oceny:
- Isaiah Thomas (33 punkty, 10/21 FG, 12/13 FT, 7 asyst): 5
Był niesamowity i był przede wszystkim sobą. To jasne, że wciąż nie jest mu łatwo i że cały czas pogrążony jest w żałobie po stracie młodszej siostry, ale też nie ma wątpliwości co do tego, że ogromne wsparcie, jakie otrzymuje od kolegów w tych trudnych czasach, naprawdę mu pomaga. Coraz częściej widzimy jego charakterystyczny uśmiech, coraz mocniej słyszymy jego charakterystyczne pokrzykiwanie. Isaiah jest naprawdę wielki w tych playoffach.
- Al Horford (15 punktów, 6/11 FG, 12 zbiórek, 4 asysty): 5
Al Horford też jest wielki, a przynajmniej był w trzech z czterech dotychczasowych meczów. W niedzielę dał aż 12 zbiórek, będąc maszyną do zbierania, szczególnie w tych kilkunastu ostatnich minutach meczu. Dołożył też bardzo ważne punkty i cztery asysty, a tak w zasadzie to swoje double-double zrobił tylko w drugiej połowie. Robin Lopez zebrał co prawda sześć piłek w ataku, ale wyszły z tego tylko cztery punkty dla Bulls.
- Marcus Smart (5 punktów, 2/7 FG, 8 zbiórek, 6 asyst): 5
Może nie trafiać, może pudłować, może nie mieć swojego dnia, ale koniec końców i tak robi różnicę. Smart trafił ostatecznie dwa tylko rzuty, ale oba w ostatniej kwarcie, robiąc wcześniej (i później) mnóstwo kapitalnej roboty. W obronie na Butlerze, w ataku na tablicach i po obu stronach boiska pomagał Celtom jak tylko się dało. To się nigdy nie znudzi, bo Marcus Smart to jest definicja hustle i gość, który w każdym meczu idzie na wojnę.
- Gerald Green (18 punktów, 7/13 FG, 4/9 3PT, 7 zbiórek): 5
Jeśli ktoś by powiedział na starcie tego sezonu, że Gerald Green zacznie mecz w fazie play-off, a na dodatek będzie odgrywał taką rolę to mało kto by w to uwierzył. Green ponoć był już dogadany z Clippers i brakowało tylko podpisu na kontrakcie, ale ostatecznie wrócił do Bostonu po latach i teraz bardzo pomaga Celtom wygrywać mecze w najważniejszej części sezonu. W pierwszej połowie był niesamowity, w drugiej popisał się przede wszystkim niezwykłym wsadem nad Wade’em.
Jae Crowder dołożył 11 punktów, Avery Bradley miał tym razem tylko osiem oczek. Z ławki dziesieć punktów dał jeszcze Kelly Olynyk, natomiast Amir Johnson z ławki wstawał tylko po to, żeby poklaskać kolegom. Stevens poszedł w niskie ustawienia i choć Celtics przegrali na tablicach to jednak nieznacznie (41-44), dlatego też Green zachowa chyba swoje miejsce także po powrocie do Bostonu. Ostrzeżenie: Canaan był jednym graczem na plusie (+11) w zespole Bulls. Zagrał on 34 minuty po tym jak Grant (5 minut) i MCW (8 minut) znów byli fatalni.
Celtics pojechali do Chicago, będąc pod wielką ścianą, ale z tych opresji wyszli i wracają do Bostonu z remisem 2-2. I to nie tylko są dwie wygrane, to są dwie przekonujące i pewne wygrane, choć oczywiście wolelibyśmy, aby Celtics tych 20-punktowych przewag jednak nie trwonili. Tak czy siak, przewaga parkietu – jeśli taka w tej serii w ogóle jest – została odzyskana. G5 w środę i szykuje nam się mała wojenka. Bo Hoiberg oskarża Thomasa, bo Butler myśli, że Smart jest “udawanym twardzielem”, a Celtics nie chcą przegrać u siebie po raz trzeci w tej serii.