G1: Portis dobija Celtów (0-1)

Isaiah Thomas zdecydował się zagrać w pierwszym meczu pierwszej rundy fazy play-off w obliczu tragicznej śmierci swojej młodszej siostry i naprawdę trudno jest powiedzieć, jak emocjonalny był to dla niego wieczór. Kamery przed meczem pokazywały, jak bardzo to wszystko przeżywał, a on i tak pokazał na parkiecie swój wielki charakter i ogromne serce. Szkoda tylko, że reszta bostońskiej drużyny nie dopisała. To był bardzo ciężki dla Boston Celtics mecz, natomiast nie ma wytłumaczenia dla tak słabej postawy Bostończyków na tablicach, gdzie po raz kolejny zostali zmiażdżeni przez Chicago Bulls. Był to jeden z kluczy dla Byków do wygrania tego meczu i objęcia chyba dość niespodziewanego prowadzenia 1-0 w serii do czterech zwycięstw.

BOXSCORE

Płacz na rozgrzewce, łzy na kilka minut przed startem meczu i ogromna owacja od kibiców w TD Garden, gdy prezentowana była pierwsza piątka Celtics w tym spotkaniu. Ta huśtawka emocji miała nam towarzyszyć już do końca meczu, bo choć Celtics wygrywali 12-6 po wielkiej trójce właśnie I.T. a potem 28-23 na koniec pierwszej kwarty to już do przerwy górą byli Bulls, jak zwykle zjadając Celtów na tablicach, gdzie brylował przede wszystkim Robin Lopez. Wszystko to przy niewidocznym Jimmym Butlerze, który po 24 minutach gry miał tylko siedem oczek.

Ale też już w drugiej kwarcie widzieliśmy ten festiwal błędów i strat po obu stronach boiska, jak również problemy Celtów w ataku bez Thomasa i problemy Celtów w obronie z Thomasem. Bulls bardzo często – znacznie częściej niż w sezonie regularnym – atakowali w pick-and-rollu filigranowego rozgrywającego gospodarzy. Byki już do przerwy miały też aż 15 zbiórek w ataku i w ostatecznym rozrachunku to goście wygrali na tablicach aż 53-36. I to nie był sam Lopez, bo aż siedmiu zawodników Chicago miało cztery lub więcej zbiórek.

Na dodatek, już pod koniec trzeciej kwarty obudził się Butler, podczas gdy Jae Crowder rozgrywał jeden z najgorszych meczów w tym sezonie – szybko wpadł w problemy z faulami, miał problemy z trafianiem do kosza, a z Butlerem nie mógł poradzić sobie ani on, ani też Marcus Smart i tylko Avery Bradley miał kilka dobrych akcji. Prawdziwym killerem Celtów był jednak Bobby Portis (19 punktów, 8/10 FG, 3/4 3PT) i granie na niego akcji pick-and-pop, a choć Isaiah nie chciał dać za wygraną to Butler był bezbłędny na linii rzutów wolnych.

Dziś bez ocen.

Isaiah Thomas zagrał na 33 punkty, 10/18 z gry, pięć zbiórek i sześć asyst. To niesamowite, ile włożył w ten mecz i ile to spotkanie musiało go kosztować. Mimo wielkiej tragedii dał radę wziąć Celtów na swoje barki i szkoda tylko, że dostał bardzo mało wsparcia. Brad Stevens powiedział po meczu, że to decyzja I.T. czy zostanie z zespołem i będzie grał dalej, czy też wróci do Seattle do rodziny. I nikt nie będzie mu miał za złe, jeśli zdecyduje się wrócić. W tym pierwszym meczu pokazał jednak, jak wielkim jest wojownikiem i zagrał po prostu dla siostry.

Wydaje się więc, że kolejnych meczów raczej nie odpuści, choć to oczywiście wciąż nie jest pewne. Ale gdyby tak się stało to Celtics mają wielki problem. Nadal są faworytami tej serii, to nadal jest „tylko” jeden mecz. Nie było natomiast wsparcia od ławki i w zasadzie tylko Al Horford zagrał jeszcze dobre spotkanie, choć i on nam zniknął w czwartej kwarcie. Do tego czasu miał 19 punktów oraz osiem asyst, ale też tylko (może w przypadku C’s to jest aż?) siedem zbiórek i tak jak inni bostońscy gracze nie miał prawie nic do powiedzenia na tablicach.

Avery Bradley po dobrych pierwszych minutach zrobił tylko 14 punktów na 13 rzutach, ale to i tak lepiej niż Jae Crowder (4/12 z gry), Amir Johnson (2/8 z gry) czy Marcus Smart (3/9 z gry, choć wszystkie trzy trafienia zza łuku). Robin Lopez zrobił 14-11 double-double, mając aż osiem zbiórek w ataku. Ale to rezerwowi Bulls zrobili różnicę, bo w przeciwieństwie do starterów, cały drugi unit Chicago był na plusie. Jeden jedyny Bobby Portis miał ledwie trzy punkty mniej niż cała ławka Celtics. Drugi mecz we wtorek. Paniki nie ma, ale po G1 wesoło nie jest.