Mediolan 2015: Veni, vidi, Celtics

Boston Celtics przyjeżdżali do Europy i takiej okazji nie można było zmarnować. W zasadzie zaraz po usłyszeniu tej informacji – że Celtowie znów zagrają w ramach Global Games – zdecydowałem się na wyjazd. Jedni powiedzą, że to tylko preseason, inni stwierdzą, że to tylko spotkania z europejskimi zespołami. To nie jest jednak ważne w momencie, kiedy wchodzisz na halę i widzisz swój zespół. Ten sam, któremu kibicujesz od lat i ten, który na co dzień widzisz tylko i wyłącznie na ekranie laptopa, czasami też telewizora. Nie udało się pojechać na mecz Big Three, ale udało się za to zobaczyć, jak być może tworzy się kolejna wielka, bostońska drużyna. Oto moja relacja z pobytu w Mediolanie.

Niestety nie dałem rady zdobyć akredytacji, która otworzyłaby przede mną wiele drzwi (choć tak czy siak później jedne drzwi sam sobie otworzyłem, a w zasadzie to niejako Brian Scalabrine mi je otworzył). Zainteresowanie meczem ze strony mediów było tak ogromne, że liczba zgłoszeń znacznie przekroczyła liczbę dostępnych miejsc. No nic, może uda się następnym razem. Tak czy siak, leciałem do Mediolanu z wielką radością, bo przecież oto miało się spełnić jedno z moich największych marzeń. I w ten sposób ten trip traktowałem.

To nic, że leciałem sam – początkowo miałem mieć towarzystwo, ale koniec końców wyszło, że lecę samemu. Pierwszy raz w „wielkim mieście”, a na dodatek zdany sam na siebie. No cóż, czego się nie robi dla Boston Celtics. Ta dewiza przyświecała mi do samego końca podróży, bo na oddalonych parę kilometrów od centrum Mediolanu rejonach Assago jakoś tak bardziej czuło się dystans do domu. Na szczęście, hotel był niedaleko hali, bo niecałe trzy kilometry to przecież nie jest dużo. Zanim jednak tam dotarłem były pierwsze problemy.

Przede wszystkim, odradzam korzystanie z aplikacji mediolańskiego transportu. Muszę też powiedzieć, że na samym dworcu – gdzie dotarłem po prawie godzinnej jeździe z lotniska w Bergamo – jest dość słabe oznakowanie. Długo szukałem odpowiedniej stacji metra, aplikacja nakazywała mi przesiadkę, a tymczasem okazało się, że z dworca jest bezpośrednie połączenie z halą Mediolanum Forum. Do hotelu wybrałem się na pieszo, a zaraz po zameldowaniu musiałem odpocząć po kilkunastu godzinach czekania i podróży.

Mój trip zaczął się bowiem już w Poznaniu, skąd startowałem do Warszawy o godzinie 18:00, już w poniedziałek 5 października. Samolot do Bergamo miałem z Okęcia, ale dopiero po 6:00 we wtorek rano. Kilka godzin spędziłem więc w Warszawie na czekaniu – a czekałem na rzecz dla mnie niesamowitą, bo nigdy wcześniej samolotem nie leciałem. Pierwszy w życiu lot był całkiem przyjemny, gdyby nie zmiany ciśnienia przy lądowaniu, przez które prawie eksplodowały mi uszy. Lądowanie było jednak przyjemne i o dziwo bardzo miękkie.

Popołudniowa drzemka w hotelu na całe szczęście się nie przedłużyła i zgodnie z planem wstałem na kilka godzin przed meczem. Trzeba było się jeszcze przygotować, czyli zjeść, naładować baterie i przygotować wszystko na odpowiednie przeżycie spotkania. Ubrany w bostońską bluzę, na którą założyłem koszulkę Larry’ego Birda oraz w bostońską czapkę wyszedłem na halę, tym razem znów próbując szczęścia busem. Czapka nie była tylko rekwizytem, bo rzeczywiście przydała się w zaskakująco chłodny i zachmurzony mediolański wtorek.

Na halę dotarłem przed 19:00, a więc na półtorej godziny przed meczem. Zanim jednak wszedłem do środka, zostałem zaczepiony przez chińskiego fana Celtics z Szanghaju. Pytał o bilety, które koniki sprzedawały po dziwnie niskiej cenie – wywnioskowaliśmy więc, że tak tanie bilety muszą być fałszywe. Tak czy siak, kolega miał swoje własne, więc nie musiał się obawiać o swoje. Zdążyłem też złożyć życzenia jego dziewczynie, która niedługo ma urodziny – poprosił, bym zrobił to po polsku, gdy tylko dowiedział się, skąd jestem.

Chiński przyjaciel siedział jednak w innym sektorze, dlatego też nasze drogi rozeszły się zaraz po wejściu na halę. Ludzi było mnóstwo, bo i sam obiekt jest sporych rozmiarów. Jedyne, czego brakowało to jakichkolwiek telebimów, na których można by podejrzeć powtórki akcji. Ale i tak narzekać nie mogę, bo samo wejście miałem piorunujące. Złapałem jeszcze ostatnie minuty przedmeczowego treningu najmłodszych bostońskich zawodników, by po chwili zabrać bardzo fajną pamiątkę w postaci rzuconej okolicznościowej koszulki.

I Abyy naprawdę wyglądała cudnie. Show też było niezłe, tym bardziej, że miałem naprawdę dobre miejsce do oglądania. Nie zdążyłem się jeszcze dobrze usadowić, gdy Celtics wyszli na rozgrzewkę. I to dopiero było coś! Zobaczyć tych wszystkich facetów na żywo, w odległości parunastu metrów – niesamowite przeżycie. To, z jaką łatwością się poruszali, wsadzali piłkę do kosza, trafiali z dystansu. I powiem raz jeszcze – nie jest to żadna złośliwość, a spostrzeżenie – że Jared Sullinger na żywo wygląda na jeszcze większego niż w ekranie.

W trakcie rozgrzewki udało mi się też uchwycić fajny moment, a mianowicie wsadzającego z góry Isaiaha Thomasa. Tego typu obrazków nie widzi się zbyt często, dlatego tym bardziej się cieszę, że udało mi się to nagrać. Wideo jest już w sieci i nawet sam Isaiah je zretweetował, czym dał mi kolejny wpis do CV obok odpowiedzi od Danny’ego Ainge’a oraz miksu z summer league RJ Huntera, który obejrzał… sam RJ Hunter.

Szkoda, że Thomas nie zdecydował się na podobny ruch w akcji, kiedy po przechwycie był sam na sam z koszem. Zresztą, w bliźniaczej sytuacji ostro dostało się Marcusowi Smartowi, który po świetnym przechwycie wyszedł z kontrą, ale zamiast zakończyć akcję choćby dwuręcznym wsadem to zrobił zwykły dwutakt, trochę jakby od niechcenia. Mediolańska publika nie pozostała dłużna i zaczęła buczeć i gwizdać.

Co do samego Thomasa to jeszcze przed meczem miałem dziwne wrażenie, że jednak zależy mu na pierwszej piątce. W wywiadach słyszymy, że nie ma to dla niego znaczenia tak długo, jak tylko dostaje porządne minuty. I nie wiem, być może on w ten sposób po prostu się relaksuje i odstresowywuje przed spotkaniem, a ja nie chcę zresztą tworzyć tu żadnych teorii, jednak Isaiah po prostu zachowywał dystans od drużyny. Stał sobie z boku, a gdy Celtics sformowali kółeczko to dołączył tam jako ostatni. Pewnie to nic, tylko spostrzeżenie.

Celtics w Mediolanie

Mecz zaczął się od kilku kolejnych posiadań do kosza, ale o tym dobrze już wiecie, bo albo spotkanie oglądaliście, albo czytaliście o tym w recapie. Tak czy siak, udało mi się też złapać na taśmę pierwsze punkty Celtów w tym spotkaniu, które po hustle-akcji Marcusa Smarta łatwo zdobył Tyler Zeller. Nie mam jednak zamiaru opisywać przebiegu meczu, bo ten zapewne już znacie. Powiem tylko, że analityczne oglądanie z trybun jest znacznie trudniejsze niż oglądanie z ekranu, ponieważ pole widzenia jest znacznie większe.

Tym bardziej, że co i rusz na parkiecie pojawiają się urocze czirliderki, które próbują umilać czas w przerwach widzom i bardzo fajnie im się to udaje. Mi za to udało się nawet złapać okolicznościową koszulkę od jednej z czirliderek właśnie. Też mam nagranie, ale z uwagi na „wooooo”, które tam krzyczę, zdecydowałem się go nie ujawniać. Mogę natomiast ujawnić, że już po samym spotkaniu jako jedyny chyba kibic mogłem oglądać, gdy bostońscy zawodnicy wychodzili z szatni. A wszystko to dzięki…

Tak, to pośrednio Brian Scalabrine załatwił mi to wejście. Bramki były zamknięte, w pobliże parkietu nie można było się dostać, jeśli nie miało się plakietki. Próbowałem czmychnąć tu i tam, ale zawsze pojawiał się jakiś ochroniarz. Zauważyłem jednak, że jest jeszcze jeden fan – z koszulką Briana i rodziną u boku – który próbuje dostać się na dół. Dołączyłem więc do niego, a gdy ochroniarz pozwolił mu wejść to i ja wszedłem razem z nim. Sukces, na który niestety nie mam żadnych dowodów poza jednym zdjęciem Abby i Scalabrine’ego.

Największą niespodzianką był jednak moment, w którym zobaczyłem przechodzącego obok Danny’ego Ainge’a. Próbowałem nawet zagadać go o zdjęcie, ale Danny chyba mnie nie zauważył, bo obok stał Dino Radja, do którego Ainge podszedł i serdecznie powitał słowami „hey, brother!”. Niedługo potem przy parkiecie pojawił się Mike Zarren, a powoli pakować się kończył Mike Gorman. Sam fakt, że widziałem ich wszystkich z takiego bliska był czymś wielkim i tak mnie onieśmielił, że stałem tylko i patrzyłem na to, co dzieje się wokół mnie.

A chwilę potem z szatni zaczęli wychodzić kolejno zawodnicy Celtics. Fryzura Jareda Sullingera na żywo wygląda jeszcze gorzej, ale przynajmniej odwraca uwagę od faktu, że Sully stojący kilka metrów ode mnie wydawał mi się jeszcze bardziej misiowaty niż zwykle. Poza tym, Perry Jones ma naprawdę imponujące warunki fizyczne i jest naprawdę ogromny. Jae Crowder wygląda za to w rzeczywistości tak samo napakowany, jak i na ekranie – za to Smart i Bradley mają naprawdę szerokie bary, czego często na ekranie nie widać.

Ten ostatni jest zresztą jednym z niewielu bostońskich graczy, którzy zauważyli moją obecność na mediolańskim obiekcie. Gdy zawodnicy schodzili na przerwę to dwójka siedzących przede mną Włochów wykrzykiwała różne imiona. A kiedy we trójkę krzyczeliśmy „Avery!” to ten podniósł głowę i pokazał w naszą stronę kciuka. Za to schodzący do szatni Brad Stevens przybił po drodze wszystkie piątki i miał taki uśmiech na twarzy, dzięki któremu wytwarzał aurę, jakby był najmilszym człowiekiem w promieniu co najmniej 100 kilometrów.

Jeśli mówimy już o kilometrach to muszę jeszcze wspomnieć o tym, że dosłownie cały sprzęt przebył tysiące kilometrów wraz z Celtami. Wszystko jest od NBA, wszystko przyleciało ze Stanów. To również niesamowita sprawa. Byłem też świadkiem zabawnej sytuacji, kiedy Scal po zakończeniu nagrywania powiedział „Adios, Italy!”, po czym Danny Ainge go zbeształ, mówiąc, że skoro we Włoszech grał to powinien mówić choć trochę po włosku. Scalabrine tłumaczył się tym, że kolejny mecz Celtów jest w Madrycie, stąd to hiszpańskie pożegnanie.

I to by było na tyle. Z hali do hotelu wróciłem pieszo (gdy przechodziłem nad kładką łączącą halę z przystankiem metra to autobusy z zawodnikami i całym sztabem właśnie pod nią przejeżdżały), kolejnego dnia pojechałem jeszcze trochę pozwiedzać Mediolan, by późnym wieczorem wrócić do Polski. Lądowanie było znacznie bardziej wyboiste, no i tutaj – w przeciwieństwie do Bergamo – ludzie klaskali. Ja natomiast mogłem zaklaskać z innego powodu – spełniłem przecież swoje wielkie marzenie. I dodam tylko: niesamowite przeżycie. Naprawdę warto.

p.s. a odrobina więcej zdjęć do obejrzenia tutaj.