26 punktów przewagi, świetna gra i kolejna już z rzędu najlepsza pierwsza połowa w tym sezonie. Ale potem tylko 15 punktów w czwartej kwarcie i brak egzekucji przeciwko drużynie z najlepszym bilansem w lidze. Tak w skrócie można podsumować niedzielne spotkanie Celtów w TD Garden, które po emocjonującym finiszu skończyło się zwycięstwem Golden State Warriors i przerwaniem 3-meczowej serii wygranych C’s. A szkoda, bo w pewnym momencie atmosfera w Ogródku była taka jak za dawnych lat – Isaiah Thomas przyrównał ją do czasów, kiedy siadał przed telewizorem, aby pooglądać Celtów prowadzonych przez Kevina Garnetta i całą resztę. I nie jest to wcale porównanie na wyrost.
Celtics zdobyli aż 38 punktów w pierwszej kwarcie, by do przerwy prowadzić 65-49. Tak jest. Z tymi Golden State Warriors. Recepta na sukces była prosta – nie tracić piłki. Bostończycy mieli zaledwie jedną stratę w całej pierwszej połowie, a trio Thomas-Crowder-Jerebko znów wyglądało świetnie. Sam Thomas miał w drugiej kwarcie sześć minut, w czasie których zaaplikował rywalom 13 punktów. Można jednak powiedzieć, że to był początek końca Celtów. Tak dobra drużyna jak Warriors (jedna z najlepszych, jeśli nie najlepsza pod względem defensywnym) po przerwie poprawiła grę i przystosowała się do stylu Celtics, odrabiając w końcu straty.
A tymczasem Brandon Bass wciąż wymiata, mimo że już dawno po trade deadline. W trzeciej kwarcie wziął na plakat Andrew Boguta, a na parkiecie spędził pełne 12 minut, w czasie których zdobył 10 punktów oraz sześć zbiórek. Sam Bogut tej nocy do udanych nie zaliczy – przestrzelił mnóstwo dobitek, zdobył tylko dwa punkty, podczas gdy jego vis-a-vis w osobie Tylera Zellera miało tych punktów 17. Isaiah Thomas zaliczył jednak najsłabszą drugą połowę w dotychczasowych występach w barwach Celtics, trafiając w niej tylko dwa rzuty na dziesięć prób. Znów miał swoje momenty, ale tym razem to on musiał uznać wyższość defensywy rywali. Warriors zmieniali krycie w zasadzie co akcja, świetnie ruszając się w obronie i zabierając Celtom to, co mieli najlepsze, czyli ruch piłki. Dość powiedzieć, że w czwartej kwarcie Bostończycy zdobyli tylko 15 oczek.
Pięć rzeczy, które zobaczyliśmy:
- 17 zbiórek Jae Crwodera. Czy to był Kenneth Faried? Na minus fakt, że Crowder oddał 17 rzutów, ale trafił tylko cztery. Jego walki na tablicach nie da się jednak przecenić. Ostatecznie Celtowie zebrali aż 60 piłek.
- 109 punkt Isaiaha Thomasa. Szkoda, że nie dobił do granicy 112, przestrzeliwując próbę doprowadzenia do remisu i ewentualnie do dogrywki. Tak czy siak, Thomas po pięciu meczach w barwach Celtics ma na koncie 109 punktów. Lepsi od niego byli tylko… Kevin Garnett oraz Ray Allen (obaj po 113).
- Double-double Brandona Bassa. 15 punktów oraz 12 zbiórek dla bostońskiego weterana, o którym już co nieco w tekście wspomniałem. Fajny mecz miał też Tyler Zeller, tym bardziej, że Celtowie naprawdę sporo grali do kosza, głównie w pierwszej połowie. Ale ten run, po którym wyszli na 26-punktowe prowadzenie to oczywiście zasługa głównie dobrej dyspozycji zza łuku. Celtics mieli szansę, by stać się pierwszą drużyną w historii, która w czterech kolejnych meczach trafiłaby 14 lub więcej trójek. Nie udało się, 8/31.
- 37 punktów Stefa Kurego. To była jego noc, w przeciwieństwie do Klaya Thompsona, który został bardzo dobrze zamknięty przez obwodowe duo Smart-Bradley i koniec końców zdobył 20 punktów, ale przy 23 rzutach (2/10 za trzy). Smart i Bradley zdobyli wspólnie 22 punkty.
- Szalejący TD Garden. Hej, ci Celtics są naprawdę fun-to-watch, a Ogródek coraz częściej ma powody do wybuchów eksplozji. Tym bardziej szkoda tego meczu i tej ogromnej przewagi, ale Boston to wciąż młody zespół, podczas gdy Warriors to najlepszy bilans w lidze. W kolejnym spotkaniu łatwiej jednak na pewno nie będzie, bo Celtowie jadą do Cleveland, by zmierzyć się z LeBronem Jamesem.