To był nie tylko szalony comeback, ale i szalony mecz. Pierwszy od pięciu lat, w którym dwójka zawodników Celtics zdobyła ponad 30 punktów (wtedy zrobili to Rajon Rondo oraz Ray Allen). Mecz, w którym Avery Bradley zanotował najlepsze w karierze 32 punkty. Mecz, w którym Celtowie przegrywali w pewnym momencie 31 punktami, by na 40 sekund przed końcem przegrywać już zaledwie punktem jednym. Ba, jeszcze na dwie minuty przed końcem Mavericks mieli dziesięć punktów przewagi. Tym bardziej więc szkoda, że w samej końcówce zabrakło odrobiny więcej zimnej krwi i koniec końców Celtom nie udało się dokonać rzeczy prawie niemożliwej. Ale i tak należą im się brawa za walkę.
To był typowy mecz dwóch połówek. W pierwszej zobaczyliśmy Celtics z Houston, czyli zespół bardzo nieskuteczny, choć dochodzący do okazji. W drugiej z kolei widzieliśmy Celtics z pierwszego spotkania przeciw Brooklyn Nets, czyli zespół ze świetnie funkcjonującą ofensywą oraz solidną, choć nie zawsze mocną, defensywą. Taka przypadłość jak wahanie formy, niestabilność gry to bardzo częsta przypadłość w przypadku młodych drużyn, a takim niewątpliwie są Celtics. To nie zmienia jednak faktu, że tak słaba pierwsza połowa nie powinna się zdarzyć, tym bardziej w drugim spotkaniu z rzędu.
Tym razem zaczęło się od tego, czego mogliśmy się spodziewać: Mavericks po prostu grali swoje w ofensywie, potwierdzając, że Rick Carlisle ma do dyspozycji chyba najlepszy atak w całej lidze. Widzieliśmy bardzo dobry ruch piłki, sporo czystych okazji i bardzo dobrą dyspozycję strzelecką większości zawodników:
40 punktów w samej pierwszej kwarcie, 67 po dwóch. Mavs po raz pierwszy w swojej historii zanotowali trzeci mecz z rzędu, w którym do przerwy zdobywają więcej niż 65 oczek. Nic dziwnego, grali jak z nut, obręcz wydawała im się chyba jakaś większa. Brad Stevens powiedział wprost, że to było tak jakby gospodarze grali pięciu przeciwko żadnemu. Chwilę potem dodał, że taki start nie ma prawa zdarzyć się w żadnym meczu, przeciwko jakiejkolwiek drużynie. Jeff Green – który już od pierwszej kwarty sporo punktował – powiedział jednak, że pierwsza połowa była takim ciosem w twarz, po którym to dopiero drużyna się obudziła i zaczęła grać lepiej.
Po prawdzie, gorzej już grać nie można było. Większość (9) z 17 strat popełnionych przez Celtics miała miejsce w pierwszej kwarcie. Obrona spisywała się bardzo słabo, ale też był to efekt świetnie grających Mavericks, którym wpadało w zasadzie wszystko. 67 punktów w pierwszej połowie na – uwaga – ponad 63 procentach skuteczności z gry oraz ponad 71 procentach zza łuku. Naprawdę ciężko z tym konkurować, 26 punktów straty Celtów do przerwy to i tak był najniższy wymiar kary, bo w najgorszym momencie przewaga gospodarzy wynosiła aż 31 punktów. W ostatnich 15 latach drużyny, które przegrywały co najmniej 31 punktami na pewnym etapie meczu były 1-1056. Czyli że tylko jednej drużynie udało się wygrać mecz, mimo takiej straty.
Celtowie podjęli próbę, już w trzeciej kwarcie zaczynając grać znacznie lepiej. Zdobyli wtedy 38 punktów, przy czym o niebo lepiej wyglądał ich atak, natomiast Mavs już nie trafiali wszystkiego. Było to po części spowodowane znacznie bardziej agresywną obroną Celtics i niskim line-upem z Rondo, Smartem oraz Bradleyem, który spędził wspólnie sporo czasu na parkiecie. Szczególnie Smart odegrał kapitalną rolę, o czym jednak więcej za chwilę. Przy takim ustawieniu Stevens zdecydował się też na wystawienie Jeffa Greena na pozycji silnego skrzydłowego, co było dobrym posunięciem. Green mierzył się bowiem w obronie z Dirkiem Nowitzkim i choć ten swoje zrobił to jednak bostoński skrzydłowy robił, co mógł, by utrudnić życie Dirkowi.
Na nic by się jednak nie zdała dobra defensywa, gdyby nie poprawa gry w ataku. Zwróćcie uwagę na poniższą akcję, pierwszą w czwartej kwarcie. Piłki dotykają wszyscy obecnie wtedy na parkiecie zawodnicy Celtics, a zagranie kończy się udanym pick-and-rollem Greena z Sullingerem. Przy okazji zauważcie jaki był wtedy wynik:
Tymczasem krok po kroku, Celtics tę przewagę niwelowali. Jeff Green dokładał swoje punkty, kończąc ostatecznie na 35 punktach. Przy okazji, 11 z 28 oddanych rzutów oraz 7 z 14 trafionych pochodziło spod obręczy. To tylko potwierdzenie faktu, że Green jest najlepszy, gdy wchodzi agresywnie na kosz. Bradley z kolei trafiał wszystko z dalszych odległości, w drugiej połowie trafił siedem z ośmiu prób oddanych spoza pomalowanego, w tym także ten rzut poniżej – choć wydawało się, że to będzie raczej pudło:
Nic dziwnego, że to właśnie do Bradleya poszła piłka na remis, gdy Celtom udało się dojść rywali na trzy punkty. Avery został sfaulowany, mógł doprowadzić do remisu, jednak spudłował jeden z trzech rzutów wolnych, który ostatecznie okazał się być chyba kluczowym. A szkoda, bo Bostończycy zrobili naprawdę mnóstwo rzeczy, żeby wynik odrobić. Ostatecznie już nie starczyło sił, ale też to jest zadanie dla Stevensa. Trener musi potrząsnąć zawodnikami i wmówić im agresywną grę od samego początku spotkania. Zarówno w Houston w sobotę, jak i wczoraj w Dallas bostońska ekipa zakopała się w pierwszej połowie tak głęboko, że nie było już szans na odrobienie strat, choć w Dallas doszła przecież rywali na zaledwie jeden punkt.
Oczywiście, Celtics nie są w stanie naciskać na przeciwnika przez 48 minut w meczu i Stevens doskonale zdaje sobie sprawę, ale z drugiej strony – drużyna nie musiałaby tego robić przez całą połowę meczu z Dallas, gdyby wcześniej nie pozwoliła rywalom na zbudowanie takiej przewagi. Ilość energii, jaką Bostończycy włożyli w odrabianie tej przewagi spowodowała, że zabrakło chyba paliwa w baku na te ostatnie minuty. Wczorajszy mecz udowodnił jednak, że jeśli Celtowie grają w ten sposób w defensywie to są w stanie rywalizować z każdym, tym bardziej jeśli działająca defensywa przekłada się na działający atak.
15 asyst rozdał wczoraj Rajon Rondo, który po trzech pierwszych meczach sezonu ma na koncie 35 asyst oraz 26 zbiórek, dzięki czemu stał się pierwszym zawodnikiem z takim wyczynem od 1983 roku, kiedy to podobny start zaliczył Magic Johnson. Rondo popełnił co prawda dwa błędy pod koniec meczu w kluczowych momentach, ale wcześniej bardzo dobrze kreował i prowadził atak całego zespołu. Sporo dobrego w ofensywie zrobił też Marcus Smart, który zachwycił zagraniem meczu i podaniem za plecami, którego Larry Bird się nie powstydził, jednak znów trzeba go pochwalić przede wszystkim za defensywę:
To kolejny podręcznikowy przykład tego, jak radzić sobie w obronie. Warto jeszcze zaznaczyć, że w tej jednej akcji Smart bronił kilku zawodników Mavs, skutecznie utrudniając im życie, bo koniec końców zablokować rzut i spowodować błąd 24 sekund. Smart kilka razy miał też na sobie Dirka Nowitzkiego i choć próba wymuszenia faulu ofensywnego była nieudana to chwilę potem rookie trafił trójkę sprzed nosa Dirka po drugiej stronie parkietu. Marcus zaliczył solidne spotkanie, a jego potencjał jako zawodnika zmieniającego przebieg meczu ze względu na postawę w defensywie zdaje się rosnąć z każdym meczem.
Szalony comeback nie miał happy endu. To nie oznacza jednak, że Celtowie nie wyciągną wniosków z tego spotkania. Druga połowa to bardzo dobry prognostyk, ale Stevens musi się skupić przede wszystkim na tym, co było złe, czyli na pierwszej połowie. Głównym celem jest teraz to, aby drużyna nie musiała schodzić na przerwę z kilkunastoma punktami straty. Zieloni muszą grać agresywnie od samego początku, bo tylko wtedy mogą rywalizować z każdym. Nie miejmy jednak wątpliwości, Celtics to młody zespół, któremu wciąż zdarzają się błędy, ale który z tych błędów potrafi wyciągnąć przydatne lekcje. Kolejny poważny sprawdzian już w środę, kiedy to do TD Garden przyjedzie ekipa Toronto Raptors, czyli zespół broniący tytułu mistrzów dywizji atlantyckiej.