Łatwe zwycięstwo na start!

NBA is back! Boston Celtics od zwycięstwa rozpoczynają sezon regularny 2014/15. Brooklyn Nets nie mieli najmniejszych szans i ulegli 105-121 w meczu, który był już rozstrzygnięty po trzech kwartach. Po 36 minutach Celtics mieli bowiem na koncie już ponad sto punktów, a Rajon Rondo – który zaczął mecz w pierwszej piątce – spokojnie prowadził bostońską ofensywę, notując bardzo dobre spotkanie. Bardzo dobre spotkanie odnosi się zresztą do wszystkich zawodników Celtics – aż ośmiu z dziesięciu graczy zdobyło 10 lub więcej punktów. Ogromną rolę w zwycięstwie odegrała także ławka rezerwowych. Jednym zdaniem: to był wymarzony start. Kolejny mecz już 1 listopada w Houston, czyli pierwsze spotkanie wyjazdowe.

BOXSCORE

Pierwsza kwarta to kontynuacja gry z preseasonu. Celtowie zdobyli 32 punkty (najwięcej w pierwszej kwarcie pierwszego meczu sezonu od 2002 roku), trafiając prawie 60 procent swoich rzutów i cztery z siedmiu trójek. Pięć asyst rozdał powracający do gry Rondo, a Celtics mieli ogółem 9 asyst przy 13 trafionych rzutach. Zupełnie odmieniony zdawał się być Jeff Green (4/10 FG, 2/3 3PT, 7/9 FT, 17 pkt, 6 zb, 3 ast, 2 stl), któremu bardzo się chciało – na tyle, że postanowił nawet skakać do zbiórek. Zresztą, nie było bostońskiego zawodnika, którego nie można by było pochwalić za pierwszą połowę. W drugiej kwarcie Celtics wciąż grali bardzo dobry basket, wychodząc nawet na ponad 20-punktowe prowadzenie po zrywie 17-1, kiedy to świetnie z ławki spisywał się Marcus Thornton (4/6 FG, 1/2 3PT, 10 pkt). Do przerwy było 67-41 i mecz chyba chłodził się już w zamrażarce, tym bardziej że gospodarze trafiali z gry na ponad 60-procentowej skuteczności. Przy okazji, Marcus Smart swoje pierwsze punkty as a pro zdobył po przechwycie i wsadzie.

Początek drugiej połowy już tak dobry nie był, bo Celtics chyba zostawili swoją obronę w szatni, pozwalając Nets na trafienie siedmiu z pierwszych dziewięciu oddanych rzutów. To starczyło do zmniejszenia straty do 19 punktów, na co jednak coach Stevens i tak zareagował timeout. Jednym z tych siedmiu rzutów był pierwszy w karierze trafiony rzut Masona Plumlee spoza pomalowanego. Wtedy jednak sprawy w swoje ręce wziął Rajon Rondo (6/9 FG, 1/3 3PT, 0/4 FT, 13 pkt, 12 ast, 7 zb), który zdobył dziewięć punktów z rzędu, trafiając m.in. trójkę o tablicę. To był tylko początek końca tego meczu, albowiem Celtics nie zwalniali tempa i po trzech kwartach przekroczyli granicę stu punktów, rozgrywając jedno z najlepszych spotkań od czasu rozpadu Big Three. Co prawda start czwartej kwarty był nieco przespany (2-12 dla Nets), w międzyczasie było parę ekscesów – Rondo dostał w lewe kolano, Olynyk miał spięcie z Garnettem – ale na trzy minuty przed końcem doczekaliśmy się GinoTime. A to oznaczało, że Celtowie już tego meczu nie wypuszczą. 16-punktowa wygrana mimo słabej gry w czwartej kwarcie, przegranej ostatecznie 20-33. Dość jednak powiedzieć, że ta ostatnia kwarta była jedyną kwartą w meczu, w której Celtics nie przekroczyli granicy 30 punktów.

Pięć rzeczy, które zobaczyliśmy:

  1. Bardzo dobry mecz Rajona Rondo. Nie tylko w ataku, ale też w obronie. Rondo grał swoje, a więc było kilka pick-and-rollów z Tylerem Zellerem, było kilka świetnych podań, było też również kilka udanych wejść w pomalowane, które kończyły się trafionymi rzutami. W obronie nie było odpuszczania, a to najważniejsze. Świetna kontrola tempa, utrzymywanie piłki w ruchu, dobre funkcjonowanie w systemie. Zabrakło trzech zbiórek do 30. w karierze triple-double. Z drugiej strony, jesteśmy w trakcie piątego tygodnia od operacji, a przecież Rondo miał pauzować tygodni co najmniej sześć. No po prostu freak.
  2. Bardzo udany debiut Marcusa Smarta. Będziemy mieli z niego pożytek, będziemy go bardzo lubili, będziemy mu strasznie kibicować. Smart ma za sobą solidne pierwsze spotkanie w NBA, po którym ma już na koncie cztery przechwyty. Spędził na parkiecie 28 minut (Celtics byli z nim o 20 punktów lepsi od Nets niż bez niego), zdobył w tym czasie 10 punktów, zaliczając też swoją pierwszą w karierze akcję 4-punktową. W obronie był jak zwykle świetny. Oby tak dalej.
  3. Bardzo efektywny występ duetu Kelly Olynyk – Jared Sullinger. Ten pierwszy był najlepiej punktującym zawodnikiem Celtics z 19 punktami na koncie (8/14 z gry), twardo grając z Kevinem Garnettem, który mimo bycia zawodnikiem Nets wciąż zdaje się być mentorem dla bostońskich zawodników. Sullinger z kolei nie zachwycił tak jak w przedsezonowych meczach z Brooklynem, ale zapisał na koncie 13 punktów (5/9 z gry) oraz dwa bloki. A wszystko to w niecałe pół godziny na parkiecie. Przyszłość jest jasna.
  4. Bardzo efektywną ławkę rezerwowych. Punktował każdy, ogółem bostońscy rezerwowi tych punktów zdobyli 44. Solidną zmianę dał Brandon Bass, całkiem niezły debiut w barwach Celtics zaliczył Evan Turner, który znów fajnie wypełnił swoją linijkę statystyczną (10 punktów, 5 asyst, 7 zbiórek). Prawda jest taka, że w Bostonie zebrał się spory kolektyw naprawdę solidnych grajków. I jeśli będą oni potrafili tak grać regularnie to tego typu zwycięstw będzie znacznie więcej. Oczywiście, Celtowie są wciąż młodym zespołem, ale: rok temu w meczu otwarcie Bostończycy stracili 20-punktową przewagę i przegrali z Milwaukee Bucks. W tym roku tego błędu nie popełnili. Dlaczego? Bo są drużyną dojrzalszą, bardziej doświadczoną. I to im wychodzi na plus.
  5. Niszczenie Nets przez trzy kwarty. Bo tak to w zasadzie wyglądało: Celtics niszczyli Nets. Świetny atak, bardzo dobry ruch piłki, a do tego także bardzo dobra obrona, z którą Nets nijak mogli sobie poradzić. Ponad sto punktów po trzech kwartach? To się Celtom nie zdarzyło od stycznia… 2009 roku! Czy był to najlepszy mecz bostońskiej drużyny od czasu rozpadu Big Three? Hmmm, gdyby nie czwarta kwarta to można by z całkowitą pewnością stwierdzić, że tak. Ale nawet mimo tej czwartej kwarty to rozpoczęcie sezonu Celtics mają wymarzone. Brad Stevens już jednak mówi: było dobrze, choć wciąż możemy być lepsi. Trzymamy za słowo. Co by nie mówić, fajnie nam się ten sezon zaczął.