Celtics nie potrafią finiszować

Boston Celtics zaliczają właśnie najgorszy od siedmiu lat sezon, po którym po raz pierwszy od siedmiu sezonów nie znajdą się w playoffach i zakończą rozgrywki już w połowie kwietnia. No tak, tankowanie. W przeciwieństwie jednak do innych zespołów Celtics walczą do samego końca. Na potem nie starcza już chyba sił, bo Celtowie są jedną z najgorszych drużyn, jeśli chodzi o kluczowe momenty spotkania. Co by jednak nie mówić, w tym sezonie blowoutów widzieliśmy bardzo mało, a jeśli się zdarzały to w zdecydowanej większości z mocnymi ekipami na wyjeździe. Celtowie przegrywają bowiem średnią różnicą 4.6 punktów, co wśród zespołów tankujących (czyt. tych na samym dole tabeli) jest wynikiem najlepszym.

Celtics nie radzą sobie w końcówkach. I jakkolwiek by na to nie patrzeć, sprzyja to tankowaniu. Pytanie jednak, czy lepiej jest przegrywać mecze różnicą dwudziestu punktów jak Philadelphia 76ers, gdzie wynik meczu znany jest już w zasadzie po pierwszej kwarcie, czy tez lepiej jest przegrywać dopiero w końcówkach. Odpowiedź jest prosta. Najlepiej jest w ogóle nie przegrywać. Ale Celtics wybrali tę drugą opcję, co znaczy, że walczą do samego końca i dopiero w końcówkach ucieka im zwycięstwo. I nie jest tak dlatego, że zawodnicy tego chcą. Powód jest bardzo prosty. Celtowie nie mają w swoich szeregach żadnego closera.

Co ciekawe, ostatnim takim closerem był… Jordan Crawford. Tak, tak – nasz szalony jeździec bez głowy, znany też jako dzwonnik z TD Garden, a obecnie zawodnik Golden State Warriors. To właśnie Crawford najlepiej spisywał się w tym sezonie w końcówkach. Wcześniej natomiast zamykaczem był oczywiście Paul Pierce. Przez lat naście. To do niego trafiała piłka w ostatnich sekundach i to on ciągnął drużynę w crunch-time. Miał do pomocy Kevina Garnetta, a wcześniej także Raya Allena, czyli prawdopodobnie najlepiej w historii rzucającego trójki w końcówkach. Pomagał im także Rondo. Pierce i Garnett odeszli jednak do Nets, Allen opuścił wcześniej Boston na rzecz Miami i ostał się sam Rondo, który na dodatek wraca po kontuzji zerwanego więzadła.

Łatkę closera przypięto Jeffowi Greenowi. Czy słusznie? Otóż Green rzeczywiście jest jednym z lepszych clutch-players w lidze, trafił w swojej karierze kilka game-winnerów, w zeszłym sezonie nawet dwa. Wtedy jednak w drużynie wciąż byli Pierce oraz Garnett. Jeden game-winner Greena mieliśmy też w tym sezonie. Cud w Miami to jednak wyjątek potwierdzający regułę tego sezonu. Podobnie jak wygrana Celtów w Waszyngtonie po zwycięskich punktach zdobytych przez Geralda Wallace’a. Otóż jak skrupulatnie wskazuje Chad Forsberg z ESPN Boston: z 46 meczów, w których Celtowie prowadzili albo przegrywali pięcioma punktami w ostatnich pięciu minutach, Bostończycy wyszli zwycięsko w ledwie 14 przypadkach, ponosząc 32 porażki (30.4% zwycięstw). Gorszy procent w lidze mają tylko nieznośnie tragiczni Milwaukee Bucks (niewiele ponad 20%).

Celtowie zdołali odnieść zwycięstwo w ledwie sześciu spotkaniach, w których na pięć minut przed końcem remisowali lub przegrywali maksymalnie pięcioma punktami. Sześć zwycięstw na 38 meczów. Procent zwycięstw to marne 15.8%. Celtowie wygrali także jedynie dwa spotkania, w których remisowali lub przegrywali maksymalnie trzema punktami na 30 sekund przed końcem meczu. Dwa zwycięstwa na 21 meczów. Procent zwycięstw to jeszcze marniejsze 9.5%.

Jeśli natomiast weźmiemy pod uwagę ostatnie trzy minuty spotkania i różnicę jednego posiadania (maksymalnie trzy punkty w jedną lub drugą stronę) to nie jest wcale lepiej. 11 zwycięstw, 25 przegranych. Warto też w tym momencie spojrzeć na skuteczność Celtów z gry w ostatnich trzech minutach tych spotkań. Wynosi ona 32.8 procent. Z kolei w ostatniej minucie spotkań z różnicą jednego posiadania jest ona jeszcze niższa – 27.5 procent z gry (i 10.5 procent zza łuku). Warto w tym momencie spojrzeć na poszczególnych zawodników i ich statystyki w crunch-time (ostatnie pięć minut, różnica pięciu punktów w jedną lub drugą stronę):

Jeff Green: 23/67 FG (34.4%), 8/32 3PT (25.0%), 83 pkt
Jared Sullinger: 15/51 FG (29.4%), 4/15 3PT (26.7%), 48 pkt
Rajon Rondo: 5/26 FG (19.2%), 0/7 3PT, 10 pkt

I dla porównania jeszcze clutch-dzwonnik:

Jordan Crawford: 13/25 FG (52%), 2/9 3PT (22.2%), 34 pkt

Teraz natomiast spójrzmy jak wyżej przedstawiona trójka prezentuje się w sytuacji, gdy Celtics prowadzą lub przegrywają maksymalnie trzema punktami w ostatniej minucie spotkania:

Jeff Green: 5/15 FG (33.3%), 1/7 3PT (14.3%), 17 pkt
Jared Sullinger: 1/9 FG (11.1%), 0/6 3PT, 9 pkt
Rajon Rondo: 2/6 FG (33.3%), 0/1 3PT, 4 pkt

No cóż, nie wygląda to zbyt ładnie. I jedynie tyle można powiedzieć. Dobitnie widać, że Celtom brakuje kogoś takiego jak Pierce, kto przejmie mecz w najważniejszym momencie. Kimś takim nie jest i nigdy nie będzie Green, bo doskonale ustaliliśmy już w tym sezonie, że nie będzie on też go-to-guyem, a to właśnie do takiej osoby piłka powinna trafiać w tych decydujących momentach. Jednocześnie, warto też zauważyć że nie rozchodzi się tylko o ofensywę, ale też o defensywę. Zarówno Rondo, jak i Stevens słusznie zauważają, że te problemy w końcówkach zależą od wielu różnych rzeczy.

Stevens zapowiedział już, że w tych ostatnich pięciu spotkaniach tego sezonu będzie starał się choć trochę poprawić zespół w końcówkach. Powód jest bardzo prosty: tego typu porażki, gdy zwycięstwo jest na wyciągnięcie ręki, doprowadzają Stevensa do szaleństwa. Wystarczy przypomnieć ostatni mecz Celtów z Detroit, kiedy to gorący tamtego wieczoru Jerryd Bayless trafił pięć z sześciu trójek, ale to jedno pudło było tym najważniejszym rzutem. Potencjalny game-winner wykręcił się jednak z kosza. A Stevens choć oglądał powtórkę z dwadzieścia razy to wciąż i wciąż miał nadzieję, że piłka przeszyje siatkę.

Stevens po raz kolejny bardzo słusznie zauważa więc, że należy robić wszystko, by w jak największym stopniu kontrolować to, co można kontrolować, a nie doprowadzać do sytuacji, gdy wynik zależy od szczęśliwego odbicia piłki. A żeby tak się stało to potrzebna jest przede wszystkim lepsza egzekucja, bo bez niej nie da się wygrać żadnego spotkania. Sam Stevens nie wejdzie jednak na parkiet i nie wykona perfekcyjnie zagrywki, którą chwilę wcześniej rozrysował. Wszystko zależy od samych zawodników i tego, czy oni sami dadzą sobie szansę na zwycięstwo, czy też tę szansę odbiorą.

Warto więc raz jeszcze powtórzyć, że Celtowie nie przegrywają w końcówkach bo tak chcą, taki jest plan lub na tym polega ich tankowanie. Nie. W zespole nie ma po prostu closera. Nie ma też egzekucji. Są chęci, ale one nie wystarczą. Na ten moment Celtics legitymują się bilansem 23-54 i potrzebują jednego zwycięstwa, by wyrównać bilans sprzed siedmiu lat i uniknąć tym samym najgorszego sezonu w historii klubu. Z jednej strony, ten zespół nie zasługuje na takie przejście do historii. Z drugiej, każda nieszczęśliwa przegrana miała spory wpływ na draft. Możliwe, że Celtowie przegrają wszystkie pozostałe spotkania tego sezonu (przecież udowodnili, że z 76ers też przegrać można). Coach Stevens ma jednak nadzieję, że w tych ostatnich pięciu spotkaniach sezonu drużyna spisywać się będzie lepiej w końcówkach, dzięki czemu będzie można to dopisać do listy rzeczy, w których drużyna stała się lepsza. Bo właśnie o to w tym wszystkim chodzi. O progres.