Emocjonalny powrót Legend

W ten emocjonalny wieczór nie chodziło o wynik, nie liczył się też przebieg spotkania, w którym obie drużyny zdobyły do przerwy ledwie 69 punktów. Nie liczyło się nic, poza wyczekiwanym powrotem Paula Pierce’a i Kevina Garnetta do TD Garden, który był taki, jaki powinien być – emocjonalny, szczery, prawdziwy, idealny. Kibice zgromadzeni w bostońskim Ogródku zrobili po prostu to, co do nich należało. Złożyli hołd i oddali respekt dwójce swoich wielkich ulubieńców, którzy dali tej organizacji niesamowicie wiele. Ciepłe powitanie otrzymali oni już podczas rozgrzewki, ale prawdopodobnie najwięcej emocji towarzyszyło wszystkim podczas dziękczynnych wideo, w których Celtics podziękowali im w zasadzie za wszystko.

Ciężko jest w tym momencie to wszystko rozdzielać, bo zarówno Garnett, jak i Pierce zrobili dla Celtics dużo dobrego, a ich kariery wciąż i wciąż się ze sobą przeplatają, zresztą obecny sezon jest tego najlepszym przykładem. Niemniej jednak, aby opisać to, co działo się wczoraj trzeba oddzielić to na dwa powroty dwóch wielkich zawodników. Najpierw skupmy się na KG, który spędził w Bostonie sześć lat i w każdym meczu zostawiał na parkiecie dosłownie całe swoje zdrowie. Podczas swojego tribute nie chciał okazywać żadnych emocji, bo doskonale wiemy, że Kevin nie jest tego typu człowiekiem. Widać było jednak, że jest mu ciężko, szczególnie po tym, co zobaczył.

Nie zabrakło nawet Bee Gees z ich sztandarowym „You Should Be Dancing”, do którego tańczył Gino, tak przecież uwielbiany przez Kevina. Nic więc dziwnego, że Garnett zasugerował, że powrót do Bostonu był dla niego cięższym przeżyciem niż powrót do Minnesoty, gdzie spędził przecież większość swojej kariery. A to jest naprawdę coś. Dodał też, że tribute oraz reakcja fanów przeszły jego najśmielsze oczekiwania.

„To było przesadzone. To, co przychodzi mi na myśl to, że było to niesamowite, nie spodziewałem się czegoś takiego dla mnie. Pokazuje to jak wielką klasę ma ta organizacja i jak bardzo organizacja ta ciebie docenia.”

Garnett przyznał, że bliski był płaczu, ale starał się kontrolować to wszystko, jak tylko mógł i skupiać się przede wszystkim na meczu. Dotrzymał słowa, bo to on – zupełnie jak za dawnych lat w Bostonie – przeprowadził kluczową akcję spotkania, notując przechwyt w momencie, gdy Celtowie mieli szansę na wyrównanie wyniku trzydzieści sekund przed końcem spotkania. Przechwyt ten zamienił zresztą na punkty, które zdecydowanie można było nazwać tymi decydującymi – nie można nie wspomnieć, że były to punkty z kontry, w której 37-letni Garnett biegł, jakby miał co najmniej 10 lat mniej. Po meczu żartował zresztą:

„Zajęło mi dwa dni, zanim zdołałem oddać rzut. Myślałem, że mnie dopadną, ale jednak mi się udało – piłka była przede mną i trafiłem. Cieszę się, że udało nam się wygrać. Sporo było roztargnienia, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu.”

Roztargnienie to też z pewnością dobre słowo, by opisać postawę Paula Pierce’a w pierwszej połowie, w której do Truth nie zdobył nawet punktu, choć za każdym razem, gdy tylko dotykał piłki lub nawet podawał to widownia szalała. Zresztą, najlepiej to wszystko oddaje pewna sytuacja z drugiej kwarty, kiedy to Kris Humphries stanął na linii rzutów wolnych, a cały Ogródek zaczął skandować „Paul Pierce”. Było to coś pięknego i coś, co na pewno każdy fan Celtics rozumie. To przecież bowiem Pierce był tym, który dorastał na oczach bostońskich fanów. To on był tym, który ciągnął zespół przez dobrych kilkanaście lat. Wreszcie, chłopak z Kalifornii stał się jednym z nich, stał się człowiekiem Bostonu. Fani doskonale rozumieją, że mieli okazję oglądać jednego z najlepszych zawodników w całej wspaniałej historii organizacji; że żyli w erze Paula Pierce’a. Wszystko to doskonale przekazuje poniższy filmik.

Pierce z wielkim wzruszeniem oglądał to wszystko na jumbotronie, przyznając potem, że było mu naprawdę ciężko i choć udało mu się nie uronić łezki to powiedział, że zabrakło dosłownie kilku sekund. Chwilę potem, gdy filmik się skończył, a fani zgotowali mu niesamowitą emocję, widać było jak Pierce powtarza tylko „Dziękuję Wam. Kocham was. Dziękuję Wam.” Zresztą, 36-latek powiedział po meczu, że był to dla niego najtrudniejszy w karierze mecz, cięższy nawet niż wszystkie Game 7, w których przyszło mu grać. Pierce również – podobnie jak KG – miał problemy z koncentracją, bo chciał przede wszystkim skupić się na spotkaniu, jednak wszechobecne transparenty, koszulki czy ciągłe skandowanie i oklaski nie pomagały. Pierce zdradził także, że w sobotę on i Garnett zjedli wspólną kolację z Rondo:

„Mieliśmy wczoraj wspólną kolację z Rondo. Dobrze było go zobaczyć. Nie mogłem myśleć o niczym innym, jak o tym meczu. Ciężko mi się spało, więc po prostu leżałem w hotelu w centrum Bostonu, gdzie kiedyś mieszkałem. Przyjazd do hali, wejście od drugiej strony, pójście na lewo [do szatni gości], a nie w prawo – dosłownie wszystko było całkiem inne, ale jednocześnie świetne.”

Zarówno Pierce, jak i Garnett przyznali po spotkaniu, że cieszą się, iż już po wszystkim i teraz znów mogą skupić się na graniu i wygrywaniu z Nets. Prawda jest jednak taka, że choć reprezentują oni teraz czarno-białe barwy to do końca życia pozostaną Celtami, już na zawsze będąc związanymi z bostońskimi kolorami. Świetnie – jak zawsze – ujął to zresztą sam KG:

„Uważam, że zawsze już będziemy krwawili na zielono, tak długo jak gramy w koszykówkę, tak długo jak żyjemy. Nawet wtedy, gdy pochowają nas kilka metrów pod ziemią to tak właśnie będzie.”

To jednak nie koniec wielkich emocji. Nets jeszcze raz się w tym sezonie w Bostonie pojawią i wtedy spotkaniu również towarzyszyć będą niemałe emocje. Trzeba się jednak przygotować na coś większego – otóż każdy filmik, zarówno dla Pierce’a, jak i dla Garnetta, skończył się w ten sam sposób. Ukazane były bannery z zastrzeżonymi numerami, gdzie na jednym z nich widnieją dwa puste miejsca. Możemy być w zasadzie pewni, że to już tylko kwestia czasu zanim w miejscach tych pojawią się numery #34 oraz #5. I to również będzie niesamowicie piękna i wzruszająca ceremonia. Zanim do tego dojdzie, Boston najpierw podziękował Legendom tak, jak podziękować powinien. I właśnie takie wydarzenia powodują, że nad parkietem ciągle unosi się duch Reda Auerbacha, a w Ogródku da się wyczuć wciąż obecną Celtic Pride. We Are The Celtics.