Blowout w Indianapolis…

Indiana Pacers z łatwością przejechali się po bostońskich Celtach, wygrywając u siebie 106-79. Mecz chłodził się w zamrażarce już po drugiej odsłonie, kiedy to gospodarze wykorzystali nieporadność Bostończyków i zdołali wypracować sobie sporą przewagę, którą potem już tylko powiększali. Celtics zaprezentowali się natomiast bardzo słabo, rozgrywając być może najgorsze w tym sezonie spotkanie. I nie ma w tym ani krzty przesady – Zieloni popełnili aż 16 strat (i mieli tyle samo asyst), trafili tylko 38% swoich rzutów (co dało ledwie 79 punktów) i pozwolili rywalom na zdobycie aż 106 oczek (w tym 50 z pomalowanego), przegrywając walkę na tablicach 41-53. Jest to 17 przegrana C’s w tym sezonie.

BOXSCORE | GALERIA

Mecz od samego początku nie był zbyt udanym widowiskiem. Nie można jednak powiedzieć, że Pacers się nie starali. To prostu Celtics od samego początku zaczęli słabo, co w połączeniu z wcale nie lepszym startem Pacers sprawiło, że po połowie pierwszej kwarty wynik nie napawał optymizmem. Optymizmem nie napawała też gra bostońskich starterów (wyłączając jedynie Avery Bradleya, który w pierwszych 12 minutach zanotował 9 punktów oraz 5 zbiórek). Trafili oni ledwie jeden rzut z gry, co przełożyło się na fatalną skuteczność Bostończyków na poziomie 30%. O wiele gorzej było jednak pod koszami, gdzie dzielił i rządził Roy Hibbert. Dość powiedzieć, że Celtowie nie zdobyli w pierwszej odsłonie ani punktu z pomalowanego rywali, podczas gdy Pacers właśnie spod kosza zdobyli 70% swoich punktów (14 z 20). Mimo to, gospodarze prowadzili ledwie trzema punktami.

To się jednak szybko zmieniło, bo Celtowie zaczęli grać jeszcze gorzej. Ciągłe cegły sprawiły, że pod koszem Pacers stanął naprawdę szczelny mur rodem z Bostonu, który skutecznie zamykał drogę do punktowania na jakikolwiek sposób. Warto też dodać, że bardzo dobrym strażnikiem tego muru był Hibbert. Dla odnotowania trzeba także powiedzieć, że Celtics pierwsze punkty z trumny rywali zdobyli w siódmej minucie drugiej kwarty, gdy Pacers prowadzili już 38-24, notując wcześniej zryw 15-1. Przebieg spotkania bardzo dobrze obrazuje statystyka asyst po pierwszej połowie: gospodarze mieli ich 17 (przy 21 trafionych rzutach z gry), a Celtowie ledwie 5 (przy 15 trafieniach i… siedmiu stratach). Sam Lance Stephenson miał więcej ostatnich podań niż bostońska drużyna i był na dobrej drodze do triple-double. Indiana była z kolei na dobrej drodze do łatwego zwycięstwa, prowadząc po 24 minutach różnicą 15 punktów.

Avery Bradley vs Pacers

Nie można jednak zapominać o tym, że Pacers z reguły grają jeszcze lepiej w drugiej połowie. W szczególności tyczy się to osoby Paula George’a, który nie był wyjątkiem, ale regułę potwierdził. Pacers kompletnie zdominowali bowiem Celtów (którzy na dodatek dołożyli się jeszcze ze swoim syndromem trzeciej kwarty) i spokojnie osiągnęli nawet ponad 20 punktów przewagi, robiąc na parkiecie w zasadzie, co chcieli. Dosłownie. Celtics z kolei cały czas mieli ogromne problemy, by przedrzeć się przez obronę zawodników z Indianapolis. Straty, nieskuteczność, bardzo słaba gra. I tyle. Przed ostatnią kwartą było więc 58-80.

Na początku ostatniej odsłony ośmieszony został jeszcze Courtney Lee, któremu kostki połamał Stephenson. Jakby tego było mało, na parkiecie pojawił się MarShon Brooks (jak się później okazało, jedyny Celt, który wyszedł na zero, czyli nie miał ujemnego wskaźnika „+/-„), mimo że na zegarze było jeszcze grubo ponad 10 minut do końca spotkania. W sumie jednak nie było się czemu dziwić, skoro Pacers tak czy siak robili, co chcieli w ataku. Całkiem udany drugi po powrocie mecz zaliczał Danny Granger, a triple-double rzeczywiście skompletował Stephenson. Gospodarze postanowili dobić rywali trafieniami zza łuku, a Celtowie postanowili dobić siebie sami poprzez kolejne straty. I tak, oscylująca wokół 30 punktów przewaga wyniosła ostatecznie 27 oczek (79-106). Bostończycy poznali więc swoje miejsce w szeregu. A teraz czeka ich kilka dni świątecznej przerwy, która z pewnością im się po takim meczu przyda. Byleby się tylko za mocno nie roztyli przed kolejnym meczem (28 grudnia z Cavaliers).

Pięć rzeczy, których NIE zobaczyliśmy:

  1. Skuteczności. No, przynajmniej ze strony Celtów (38% FG), bo akurat kibice Pacers (49% FG, 47% 3PT) w tym aspekcie – jak i w innych zresztą – narzekać nie mogli.
  2. Piątej kwarty. Mieliśmy w niej odrobić straty. Ale może to i dobrze, że jej nie było. Tak samo jak i Jeffa Greena zbytnio nie było. To już mniej dobrze.
  3. Dobrej gry. Ale przynajmniej w blokach wygraliśmy.
  4. Dowodu, że teściowa Mruwki umawiała się z założycielem zespołu Perfect.
  5. Uśmiechniętego Larry’ego Birda. Ale to akurat można zrozumieć. Bird – choć powodów do uśmiechu miał sporo – wolał nie ujawniać żadnych emocji w spotkaniu ze swoją dawną drużyną.