In Danny I Trust

Gdy Celtowie rozpoczęli sezon bilansem 0-4 zdawało się, że rzeczywiście tankują, szczególnie biorąc pod uwagę to, w jaki sposób tamte cztery spotkania przegrali. Teraz mamy jednak grudzień, a Celtics – pomimo ujemnego bilansu – są liderami dywizji atlantyckiej. Mimo to, sporo kibiców po prostu nie cieszy się wygranymi, budząc się rano w złym humorze za każdym razem, gdy Bostończycy odniosą zwycięstwo. Tak być jednak nie powinno – każde zwycięstwo oznacza bowiem, że Celtowie zmierzają w dobrym kierunku. Oczywiście, każda zwycięstwo może też potencjalnie zmniejszać liczbę ping-pongowych piłeczek, ale moje przesłanie jest następujące: trzeba cieszyć się z każdej wygranej, po prostu.

Mamy za sobą około 30 procent sezonu 2013/14 – sezonu bardzo ekscytującego, bo nikt nie wie tak w zasadzie, co przyniesie kolejny dzień i gdzie dopłynie ten bostoński statek. Celtowie miewają dni gorsze i lepsze (i wciąż będą takie miewać), ale to czego nie można im odmówić to z pewnością wola walki i twarda gra w każdym spotkaniu. Nikt z nas nie spodziewał się chyba, że Celtowie tak dobrze poradzą sobie na starcie tego sezonu. Prawda jest jednak taka, że Bostończycy są w tym momencie na tyle nieprzewidywalni, że mogą wygrać, ale też i przegrać z każdym. Mimo to, mają już za sobą morderczy listopad, choć przed nimi wciąż najtrudniejszy chyba w tym sezonie miesiąc, czyli styczeń, w którym czeka ich aż dziewięć spotkań z drużynami z Zachodu.

Jak do tej pory, nie widać żadnego odpuszczania czy zwykłego tankowania. No właśnie, tankowanie. Niedawno wspomniałem, że słowo to zaczyna mi się coraz mniej podobać, podczas gdy wszyscy zdają się go odrobinę nadużywać. Trzeba sobie bowiem powiedzieć, czym jest tak właściwie to tankowanie. A jest to specjalne przegrywanie spotkań w celu zdobycia możliwie najwyższego wyboru w drafcie. Jest jednak to jedno słowo-klucz, którym jest przymiotnik „specjalne”. Na ten moment nie wydaje się, aby jakakolwiek drużyna specjalnie przegrywała spotkania, odpuszczając walkę o zwycięstwo.

Z pewnością nie uświadczymy tego w Bostonie, gdzie Jared Sullinger niedawno powiedział „tankowcom”, aby pocałowali go w cztery litery. Nikt w Bostonie nie ma najmniejszej ochoty na przegrywanie i jest to najwłaściwsza postawa, jaką mógł przyjąć zespół. Zresztą, w całej NBA nie ma żadnego zawodnika, który przegrywanie przyjąłby z ucałowaniem ręki. Zapytajcie któregokolwiek Jazzmana. Bo sęk w tym, że za objęcie strategii tankowania (a więc przegrywania) odpowiedzialny jest generalny menedżer zespołu, który buduje taki, a nie inny zespół. W Utah zbudowano taki zespół, który niekoniecznie potrafi wygrywać. To samo myśleliśmy o naszych Celtach, ale rzeczywistość szybko to zweryfikowała i okazało się, że Celtics na ten moment są nawet w walce o playoffs.

Danny Ainge otwarcie mówi jednak, że playoffy nie są celem dla tego zespołu. Przynajmniej nie playoffs osiągnięte w ten sposób. Ainge już spieszy z wyjaśnieniem:

„Muszę trochę wyjaśnić to stwierdzenie. Jeśli jest pewna grupa zespołów, która zmaga się z kontuzjami i twój zespół kończy pięć, sześć albo siedem meczów pod .500 i awansuje przez to do playoffs, to może wcale nie być to świetna sprawa. Ja biorę pod uwagę jedynie to, jak spisują się nasi zawodnicy, a jeśli zdarzy nam się dostać do playoffs i wzbogacić się na swój sposób, a nasi zawodnicy będą stawali się lepsi – wtedy będę podekscytowany.”

W tym momencie jest jednak jeszcze o wiele za wcześnie, by totalnie na serio brać tabele i przewidywać, kto zmierzy się z kim w fazie posezonowej. Nie minęła nawet jeszcze 1/3 sezonu, wiele zespołów miało równie wiele problemów, które sprawiły, że notowania (szczególnie na słabiutkim w tym momencie Wschodzie) przedstawiają się tak, a nie inaczej. To, czego możemy być jednak pewni to fakt, że po tych 25 spotkaniach w Bostonie obserwujemy rozwój i stały progres. I właśnie ten progres jest chyba najbardziej ekscytującą historią tego sezonu w Bostonie oraz powodem, dla którego warto wstawać w nocy.

Tommy Heinsohn wygłosił ostatnio sławną tyradę na temat tankowania, która brzmiała mniej więcej tak:

„Jestem niesamowicie zmęczony słuchaniem gadania o przegrywaniu z zamiarem otrzymania wysokiego wyboru w drafcie. Takie osoby nie mają zielonego pojęcia o budowaniu drużyny. Chcecie zbudować zgraję przegranych, czy zgraję zwycięzców? Trzeba zbudować ducha zespołu. Jest to o wiele trudniejsze niż zmuszenie zawodników do biegania. Więc jedyne, co mogę powiedzieć: nie wiesz, o czym mówisz, jeśli myślisz, że Celtowie tankują w tym sezonie.”

Niektórzy powiedzieliby, że Tommy jest już stary i głupi. Inni powiedzieliby, jaki z niego ekspert, by brać takie opinie na poważnie. Ja powiem jednak, że po pierwsze Heinsohn to człowiek-instytucja, który z grą związany jest od kilkudziesięciu lat i ma doświadczenie nie tylko jako zawodnik, ale też jako trener. Dość powiedzieć, że jest jedyną osobą w całej organizacji, która była członkiem Celtics w momencie zdobywania każdego z 17 mistrzowskich tytułów. Po drugie, Tommy ma w tej wypowiedzi sporo racji, zwracając uwagę na to, jak trudno jest zbudować mistrzowską drużynę w oparciu o wysoki pick w drafcie. Nie ma bowiem żadnych, ale to żadnych gwarancji. Tymczasem niektórzy już wieszczą, że dzięki jednemu sezonowi tankowania Celtowie szybko wrócą do walki o mistrzostwo. Fakt faktem, że ten przyszłoroczny draft jest zapowiadany jako jeden z najlepszych w ostatnim dziesięcioleciu i taki, który dostarczy multum zawodników spełniających w przyszłości ważne role w NBA, może nawet kilku franchise-playerów. Zapowiedzi to jednak jedno, a rzeczywistość: drugie.

Większość osób na stronie – no offence – przybrała też postawę: wiem najlepiej, inni się nie znają. Każdy, kto ma inne zdanie na temat tankowania jest szybko „sprowadzany na ziemię” przez grupę tankowców, którzy wzajemnie się popierają i od razu takiego outsidera – gadającego wg. nich bzdury – próbują nawrócić. Trzeba jednak pamiętać, że każdy może mieć swoje zdanie. I jeśli jedni gadają o przegrywaniu na potęgę to drudzy mogą równie dobrze gadać o mistycyzmie Celtics i się z tankowaniem nie zgadzać. Obie strony mają w tym sporo racji i trzeba też jasno powiedzieć, że zarówno tankowcy, jak i nie-tankowcy chcą jak najlepiej dla bostońskiego zespołu. To, że ktoś nie jest zwolennikiem tankowania nie oznacza jednak, że 1) się nie zna, 2) chce, by Celtowie stali się przysłowiowymi Hawks, 3) nie ma swoich racji.

Andrew Wiggins i Jabari Parker

Ja sam doskonale rozumiem korzyści płynące na wybieraniu z wysokim numerem w drafcie. Ale z drugiej strony, pokładanie nadziei na odbudowanie drużyny tylko i wyłącznie w drafcie jest przede wszystkim bardzo ryzykowne. Nie ma bowiem żadnej gwarancji, że wybrany z drugim czy trzecim numerem (a nawet pierwszym) zawodnik rzeczywiście okaże się franchise-playerem. Dość powiedzieć, że ostatnie udane tankowanie zaliczyli San Antonio Spurs w 1997 roku, kiedy to – zupełnie przewrotnie dzięki kontuzji Davida Robinsona – udało im się pozyskać do swojej drużyny Tima Duncana, dzięki któremu to zdobyli cztery mistrzostwa i od ponad 15 lat cały czas są w czubie ligi. Poza tym, zanim przyjdzie czas na wybór zawodnika jest jeszcze loteria, w której – jeśli legitymujesz się najgorszym bilansem – masz co prawda 25 procent szans na pick numer jeden, ale jest też aż 75 procent sans, że tego wyboru nie dostaniesz.

Celtowie w swojej historii tankowali dwukrotnie. Raz tankowali w pełnym słowa tego znaczeniu (sezon 1996/97, gdzie wszyscy czaili się na Duncana), za drugim razem zmusiły ich do tego niejako okoliczności (przede wszystkim plaga kontuzji, w tym uraz lidera zespołu Paula Pierce’a). W 1997 roku Bostończycy zakończyli sezon z bilansem 15-67 i mieli aż 27.60% szans na wygranie loterii, mimo to dostali dopiero trzeci wybór, który wykorzystali na Chaunceya Billupsa. Z szóstym pickiem do Bostonu przywędrował jeszcze Ron Mercer. I jeśli połączymy to z osobą Ricka Pitino to otrzymamy podwaliny dla kolejnej dekady bez mistrzostwa – dopiero po pięciu latach od tamtego draftu Celtom udało się ponownie awansować do playoffs.

W 2007 roku wszyscy czaili się z kolei na Grega Odena (Kevin Durant od samego początku był tylko i aż nagrodą pocieszenia tamtego naboru). Dziesięć lat po nieudanym tankowaniu piłeczki znów nie sprzyjały Celtom, którzy mimo drugiego najgorszego bilansu w lidze wylosowali dopiero piąty pick. Ostatecznie przełożyło się to na pozyskanie Raya Allena, co Celtom wcale na złe nie wyszło (brawo dla Ainge’a za plan B), ale tylko te dwa przypadki pokazują, że w przegrywaniu na potęgę nie ma żadnych gwarancji, jeśli chodzi o draft. Aha, tak przy okazji: przeciętni Atlanta Hawks też kiedyś zatankowali. W sezonie 2005/06 wygrali ledwie 13 spotkań, wylosowali drugi pick w drafcie i wybrali Marvina Williamsa, skazując się tym samym na kolejne i kolejne lata przeciętności (a więc tak w zasadzie to właśnie tankowanie sprawiło, że Hawks nie wybili się ponad przeciętność i to może właśnie w tamtym złym wyborze należy upatrywać źródeł ich przeciętności).

Co ciekawe, ostatnim numerem jeden draftu, który wygrał mistrzostwo NBA jest LeBron James (Draft 2003), któremu zajęło to przecież dziewięć lat. Warto jednak dodać, że James wcale nie zdobył mistrzostwa z zespołem, który go wybrał. Wśród najważniejszych (czyli takich, którzy mieli więcej niż znaczący wpływ na wyniki swojego zespołu) zawodników, którzy w ostatnich latach zdobywali mistrzostwo z tym samym zespołem, do którego trafili są jedynie Dwyane Wade, Dirk Nowitzki, Paul Pierce oraz trio z San Antonio Spurs. Można jeszcze tylko dodać, że Nowitzki oraz Pierce musieli czekać długie lata zanim mogli włożyć na palec upragniony pierścień. Czyli tankowanie rzeczywiście jest sposobem na zbudowanie mistrzowskiej drużyny? Nie bardzo.

Tak o tankowaniu wypowiedział się Ainge jeszcze przed sezonem:

„Łatwo jest powiedzieć, ale ciężko jest z tym żyć. Są sponsorzy, jest telewizja, są zawodnicy, których starasz się rozwijać, a którzy stają się bezwartościowi, jeśli twój zespół po prostu nie potrafi wygrać spotkania. Są posiadacze całosezonowych karnetów, którzy nie otrzymują tego, za co zapłacili. Są trenerzy, na których spada krytyka, i którzy są obwiniani. W przegrywaniu nie ma nic dobrego poza możliwością dobrego wyboru w drafcie.”

No właśnie, możliwością. A budowanie drużyny w oparciu o zwykłą możliwość nie jest najrozsądniejszym pomysłem i z pewnością nie jest czymś, na co przyzwoliliby bostońscy właściciele.

Jaki z tego wniosek? Kontrolujmy to, co możemy kontrolować. Zajmujmy się tym, na co możemy mieć wpływ. A Bostończycy mogą kontrolować wyłącznie to, jak ciężko pracują na treningach. Mogą wpływać na to, jak grają. Wreszcie, mogą dzięki temu stawiać kolejne kroki naprzód, by stawać się lepszą drużyną. Progres drużyny nie zależy przecież od przyszłorocznych debiutantów, ale od obecnego składu. A w tym momencie najważniejsze jest, aby ten zespół czynił postępy. Wygrywanie zdecydowanie w tym pomaga, bo rozwój nie idzie w parze z przegrywaniem. Jeśli bowiem zespół będzie się rozwijał to będzie też wygrywał z tego powodu mecze, nie tylko podnosząc potencjalną wartość swoich zawodników, ale też podnosząc ich ogólne umiejętności. Warto dodać, że Boston nie jest zespołem weteranów (ledwie dwóch graczy po trzydziestce), lecz zawodników młodych i dopiero wchodzących w swój prime.

Jakby tego było mało, Danny Ainge zgromadził taki kapitał, jakiego z pewnością mogą pozazdrościć Celtom inne drużyny. W zespole jest kilku naprawdę ciekawych zawodników, których rozwój idzie w dobrą stronę i mogą oni stać się np. kimś na miarę Ala Jeffersona, który był głównym punktem pakietu wymienianego za Kevina Garnetta. Albo mogą też stać się po prostu kimś pokroju Ala Jeffersona, jak na przykład Jared Sullinger, który powoli wyrasta nam na jednego z najlepszych młodych podkoszowych w lidze. Są też jeszcze:

  • dziewięć pierwszorundowych picków w pięciu nadchodzących draftach (dwa w 2014, dwa w 2015, dwa w 2016, jeden w 2017, dwa w 2018),
  • $20 milionów dolarów spadających kontraktów
  • $10-milionowe trade-exception

To wszystko sprawia, że Celtowie tak czy siak mają bardzo dobre perspektywy na przyszłość, a wyrazy podziękowania mogą słać choćby do Nets, którzy przecież znacząco obdarowali Celtów wyborami w draftach. Nie zapominajmy też o wyborze od Clippers, który do Bostonu przywędrował jako rekompensata za odejście Doca Riversa. A w międzyczasie w miejsce Doca pojawił się jeszcze Brad Stevens, który wydaje się być wręcz idealną osobą na swoim stanowisku. Oczywiście, jest jeszcze zdecydowanie za wcześnie, by określać, czy Stevens radzi sobie dobrze czy też źle, ale już na pierwszy rzut oka widać, że jest to właściwy trener dla tej drużyny, który dojrzewa wraz z nią i z każdym kolejnym dniem nabiera coraz większego doświadczenia.

Cały ten kapitał zebrany przez Ainge’a sprawia, że tankowanie (czy też może bardziej eufemistycznie: budowa poprzez draft) nie jest jedyną opcją dla bostońskiego zespołu. Niektórzy mówią, że opcją taką nie jest też wolna agentura, wskazując na to, że żadna wielka gwiazda nigdy nie podpisała z Celtami umowy. Inne bostońskie kluby z innych zawodowych lig nie mają jednak takich problemów. A Celtics nigdy grubej ryby poprzez rynek wolnych agentów nie pozyskali, bo albo już taką grubą rybę w składzie mieli i nie było miejsca dla innej, albo – jak w ostatnich latach – nie mieli miejsca w salary cap, by o taką grubą rybę powalczyć. Nikt nie zwraca jednak uwagi na to, że Celtowie nigdy nie mieli problemów z podpisywaniem dobrych i uznanych role-players.

Inną opcją jest budowa drużyny poprzez transfery i to tutaj właśnie największą wartość ma kapitał. Celtom już raz się w ten sposób mistrzowską drużynę udało zbudować. Podobnym przykładem są też ostatnie ruchy Houston Rockets, którzy najpierw pozyskali wschodzącą gwiazdę ligi w postaci Jamesa Hardena, a następnie przekonali Dwighta Howarda do wybrania ich ponad Lakers. Poza tym, rozwój bostońskich zawodników sprawia, że rośnie ich transferowa wartość, a to może pomóc nie tylko przy ewentualnych transferach docelowych (transfer docelowy, czyli na przykład pozyskanie Kevina Garnetta), ale też przy transferach przyszłościowych (transfer przyszłościowy, czyli na przykład pozbycie się długoterminowej umowy), które Ainge może chcieć poczynić jeszcze w tym sezonie, by jak najmocniej uszczuplić budżet bostońskiej drużyny – mowa tutaj o transferach takich zawodników jak Courtney Lee czy Brandon Bass, którzy poprzez solidną grę mogą zachęcić inne kluby do swojej osoby. Dodatkowo, tankowcy wskażą tutaj, że poprzez transfery solidnie grających role-players można osłabić nieco drużynę.

Trzeba też dodać, że Celtowie będą mieli sporo wolnego miejsca w salary cap po następnym sezonie, nawet jeśli zdecydują się podpisać nową umowę z Rajonem Rondo (choć do tego jeszcze daleko – niech RR wróci najpierw do gry i udowodni nam, że wciąż jest jeszcze tym samym zawodnikiem, co choćby przed rokiem). Tego miejsca byłoby jeszcze więcej, gdyby po drodze udało się opchnąć gdzieś kontrakty Courtneya Lee czy Geralda Wallace’a (które są jedynymi jak na razie gwarantowanymi kontraktami podczas offseasonu 2015). A trzeba sobie otwarcie powiedzieć, że klasa wolnych agentów w 2015 roku jest z pewnością lepsza od tej przyszłorocznej.

Jeśli więc Celtics wcale nie będą wybierali w pierwszej piątce draftu czy nawet w pierwszej dziesiątce (a w przypadku awansu do playoffs w pierwszej czternastce, co przy obecnej sytuacji w dywizji atlantyckiej wcale tak nierealne nie jest, szczególnie że Raptors i Sixers wydają się zdecydowanie tankować, a Nets i Knicks choć tankować nie chcą to robią to mimowolnie, przynajmniej jak na razie) to nie pozostaje nic innego jak wyciągnąć z tego draftu tyle, ile się da. Podjąć dobre, rozważne decyzje i kontynuować rozwijanie talentu. Oczywiście, raz jeszcze powtórzę, że nie ma żadnych gwarancji, nieważne czy wybieramy z numerem pierwszym czy dwudziestym pierwszym. Na każdego Jareda Sullingera przypada jeden Fab Melo. Ale ten przyszłoroczny draft jest na tyle głęboki, że nawet wybór pod koniec drugiej dziesiątki może okazać się… strzałem w dziesiątkę. Tym bardziej jeśli weźmiemy pod uwagę zdolności Danny’ego do wyławiania talentów.

Danny Ainge

Nie są to oczywiście tylko i wyłącznie zdolności Ainge’a, bo udział w procesie wybierania w drafcie bierze udział cały sztab, choć Ainge z reguły jest samotnikiem. W większości przypadków woli on jednak znać zdanie swoich współpracowników, z którymi uwielbia debatować w nieskończoność, często idąc nawet przeciwko swoim poglądom, by zobaczyć jak mocno w swoje przekonania wierzą. Co ciekawe, Ainge i jego ekipa przywiązują taką uwagę do detali, że jeśli decydują się na wybór danego zawodnika to możemy być pewni, iż widzieli każdą pojedynczą akcję, w której zawodnik ten brał udział podczas swojego ostatniego roku na uczelni. Zmniejsza to ryzyko popełnienia błędu (choć te oczywiście cały czas się zdarzają – Fab Melo, JaJuan Johnson w ostatnich latach), ale też daje o wiele więcej pewności w sam proces skautowania.

Prawda jest jednak taka, że nie ma idealnego planu na zbudowanie świetnej drużyny, która włączy się w walkę o mistrzostwo. Sam Ainge zauważa, że przy budowie każdej tego typu drużyny potrzebne jest przede wszystkim szczęście, powołując się na historię Billa Russella, którego pozyskał Red Auerbach, i na którym oparty był niesamowity mistrzowski zespół Celtics sprzed ponad pół wieku, zdobywający 11 mistrzostw w 13 lat:

„Zbudowanie mistrzowskiego zespołu jest trochę przerysowane. Wszyscy możemy powiedzieć, że w każdym zbudowanym mistrzowskim zespołu było całkiem sporo niesamowitego szczęścia. Jakakolwiek by nie była historia tego, jak Redowi udało się pozyskać Billa Russella – było tam trochę niezłego szczęścia. No i Bill Russell okazał się być Billem Russellem.”

Ainge zebrał jednak tyle kapitału i stworzył sobie taką płynność finansową, że bostońscy kibice mogą z wielkim optymizmem patrzeć w przyszłość, a wysoki wybór w drafcie nie jest wcale koniecznością w proces odbudowywania celtyckiej chwały. Zawodnicy są we właściwy sposób zaprogramowani na walkę w każdym spotkaniu i szukanie zwycięstwa w każdym pojedynczym meczu. Brad Stevens ma takie zaufanie bostońskich władz, że może w spokoju rozwijać swoje umiejętności, oswajać się w NBA i budować w Bostonie swój system. Dodatkowo, im dalej w sezon, tym będziemy poznawać coraz więcej odpowiedzi na nurtujące nas pytania, które mogą znacząco wpłynąć na przyszłość w Beantown. Oczywiście, wysoki wybór w drafcie jest rzeczą bardzo wartościową, ale czy rzeczywiście warto opierać budowę drużyny na niepewności otaczającej ten wysoki numer (na tę niepewność składają się: loteria, dokonanie właściwego wyboru, a także niepewność, co do tego, kim może stać się nieopierzony zawodnik). A nawet wybranie właściwego zawodnika, który stanie się superstarem nie oznacza, że superstar ten przyniesie ze sobą mistrzostwo.

Mamy dopiero połowę grudnia, a więc wszystko może się jeszcze oczywiście zmienić i zapewne zmieni. Dopiero za kilkanaście tygodni okaże się, kto celuje w playoffy, a kto walkę o nie sobie odpuszcza. Dopiero za kilkanaście tygodni wykrystalizuje się tabela. Dopiero za kilkanaście tygodni dowiemy się, kto będzie czegoś potrzebował, a kto będzie chętny coś oddać. Wreszcie, dopiero za kilkanaście tygodni okaże się, czy Celtowie rzeczywiście będą mieli realne szanse na wejście do fazy posezonowej. Tak czy siak, tankowcy powinni przyjmować zwycięstwa z większym optymizmem. Poza tym, nie jest jeszcze powiedziane, że ich życzenia wysokiego wyboru w drafcie się nie spełnią – na orzekanie jest jeszcze za wcześnie. Sęk jednak w tym, że Boston tak czy siak jest w o tyle komfortowej pozycji, że nawet bez próby rozbicia loterii można z optymizmem patrzeć w przyszłość, odkąd Ainge ustawił Celtów w bardzo dobrej pozycji przed przebudową. In Danny I Trust.