GREEN at the buzzer!

Na początku chciałbym serdecznie podziękować Dwyane’owi Wade’owi za to, że bezmyślnie i głupio dał Celtom szansę na zwycięstwo, a ci tę szansę wykorzystali, dzięki czemu ten wieczór, ta noc, ten mecz przejdzie do historii. Jeff Green trafił bowiem niesamowitą trójkę sprzed nosa samego LeBrona Jamesa i sprawił, że Celtics wygrali mecz, który w zasadzie już przegrali. Nie byłoby jednak tego zwycięstwa, gdyby nie fakt, że przez wcześniejsze 48 minut Celtowie grali z broniącymi tytułu zawodnikami jak równy z równym, rzucając na ponad 50-procentowej skuteczności, wygrywając walkę na tablicach, czy trafiając season-high 10 trójek. Trzecia wygrana z rzędu, nadrabiamy bilans, który w tym momencie wynosi już tylko 3-4!

BOXSCORE | GALERIA | SKRÓT

Kelly Olynyk (3/9 FG, 1/2 3PT, 7 pkt, 8 zb, 4 ast, 5 fauli) swój pierwszy występ w wyjściowej piątce rozpoczął od celnej trójki, ale ponownie szybko wpadł w problemy z faulami i musiał zejść na ławkę. Po dobrym starcie Celtics nieco osiedli na laurach, co Heat z łatwością wykorzystali (osiągając nawet 10-punktową przewagę), opierając grę głównie na Jamesie i Boshu. Bostończycy w ataku grali dość radosny basket i akcje kończyły się albo bardzo szybko, albo gdzieś w okolicach syreny oznaczającej upływ 24 sekund. W problemy z faulami popadł też Brandon Bass (3/7 FG,  6 pkt, 4 faule), który nie miał łatwego zadania, matchupując się właśnie z Jamesem czy Boshem. Najlepszym Celtem był jednak Jordan Crawford, który znów rzucał te swoje szalone trójki i w równie szalony sposób trafiał. Ostatecznie Celtics przegrywali po 12 minutach tylko sześcioma punktami, trafiając 58% swoich rzutów, pozwalając też jednak rywalom na trafienie ponad 60% ich rzutów.

Celtics rozpoczęli jednak drugą od zrywu 10-1 i objęli nawet prowadzenie, a wszystko to po wejściu na parkiet Krisa Humphriesa oraz Phila Presseya (3/9 FG, 0/3 3PT, 7 pkt, 4 ast, 3 zb, 2 straty, 21 minut), którzy ożywili nieco Celtów. Szczególnie ten drugi uspokoił nieco grę i sprawił, że ten radosny basket z pierwszej kwarty zamienił się w całkiem solidną ofensywę. W czasie, gdy Bostończycy obejmowali prowadzenie na parkiecie nie było jednak ani Jamesa, ani Bosha. Nie było też wtedy Courtneya Lee (3/4 FG, 6 pkt, 12 minut), który ponownie zaliczył świetne wejście z ławki i ponownie w drugiej kwarcie. Odpowiedzią Miami był z kolei Michael Beasley, który zdobył osiem kolejnych punktów i znów dał gospodarzom prowadzenie. Warto jednak zaznaczyć, że Celtowie – jak na siebie to zupełnie niezwyczajowo – wciąż rzucali na naprawdę dobrej skuteczności, grając też całkiem zespołowo, czego najlepszym dowodem jest fakt, że po 24 minutach punkty zdobył każdy bostoński zawodnik (11), który pojawił się na parkiecie. Kwartę w swoim stylu zakończył szalony dzwonnik z Notre Dame TD Garden, czyli Crawford (6/10 FG, 3/5 3PT, 15 pkt, 4 ast, 2 stl, 3 straty), który trafił trzecią trójkę sprzed nosa LeBrona, dając tym samym Celtom jeden punkt przewagi do przerwy.

Jordan "Dzwonnik z Notre Dame" Crawford

Po odnotowaniu bardzo dobrych skuteczności w pierwszej połowie obie drużyny rozpoczęły trzecią kwartą od zdecydowanie większej ilości pudeł. Gra się nieco wyrównała, Celtowie wciąż dobrze spisywali się w obronie, gdzie Heat naprawdę musieli się starać, by zdobyć punkty. W ataku tak różowo jak w drugiej kwarcie nie było, ale do większego narzekania podstaw nie było, tym bardziej że Celtics grali z Heat jak równy z równym i utrzymywali się w grze. Dzielnie na tablicach walczył Jared Sullinger (5/9 FG, 2/2 FT, 12 pkt, 8 zb). Gospodarze w zasadzie nie dbali zbytnio o szybki powrót do obrony, co Celtics wykorzystywali za każdym razem i większość szybkich ataków przekładało się na łatwe punkty (ogółem C’s zdobyli 15 oczek z kontry), choćby Avery Bradleya (8/14 FG, 1/1 3PT, 17 pkt), który świetnie poradził sobie z Jamesem po efektownym bloku Humphriesa (3/5 FG, 3/3 FT, 9 pkt, 5 zb, 2 blk). Po trzech kwartach to jednak Heat prowadzili 82-80.

Dobry mecz rozgrywał Jeff Green (8/16 FG, 5/8 3PT, 3/5 FT, 24 pkt, 5 zb, 2 ast), jednak on sam w ataku to było za mało na utrzymujących przewagę Heat. Ponownie udało im się przekroczyć granicę 100 punktów, jak za każdym razem w tym sezonie. Celtowie nie dawali jednak za wygraną, a kilka ważnych akcji zaliczył Bradley, który podreperował swoją skuteczność i wyszedł nawet powyżej 50%. To właśnie Avery – do spółki z choćby Olynykiem – sprawili, że sprawy w swoje ręce musiał wziąć LeBron. W decydującej akcji rookie z Kanady spudłował jednak w prostej sytuacji (perfidny in&out), a mecz do zamrażarki włożył James, który nie pomylił się na linii rzutów wolnych. Okej, przyznaje – nie wierzyłem, bo trudno było wierzyć. Akcja „rookie’ego z Kanady” nie okazała się być decydującą. Chwilę potem Gerald Wallace (3/5 FG, 6 pkt, 6 zb, 7 ast) dołożył łatwe dwa punkty spod kosza i zmniejszył prowadzenie Heat do dwóch punktów. Szybko sfaulowany został Wade, a po długim zamieszaniu sędziowie orzekli, że na zegarze powinno zostać 0.6 sekund. Wade pierwszego wolnego nie trafił, przy drugim nie chciał trafić specjalnie, ale popełnił ogromny błąd i w zasadzie za darmo oddał piłkę Celtom. A potem zdarzyło się to:

I tak oto Celtics wygrali meczu, którego wygrać nie mieli prawa. Ale kit w to. Zasłużyli na to zwycięstwo i nic tak nie smakuje jak właśnie taki rzut w takim meczu, sprzed nosa Jamesa, w obecności kibiców Heat i w ich właśnie hali. Ktoś mógłby powiedzieć, że całe życie na to czekał i nie przesadziłby. Bo ta noc już teraz przechodzi do historii jako jedna z tych legendarnych. O TAK, POKONALIŚMY MIAMI HEAT!!!!!1

Pięć rzeczy, które zobaczyliśmy:

  1. Świetną drugą kwartę. To głównie zasługa Phila Presseya, który świetnie radził sobie z Mario Chalmersem, ale też Krisa Humphriesa, który wniósł z ławki mnóstwo energii. No i ten Jordan Crawford, który do przerwy nie pomylił się ani razu i trzykrotnie trafił za trzy. Dość powiedzieć, że Celtowie wychodzili na drugą połowę z prowadzeniem i skutecznością na poziomie 60%, zdobywając uprzednio 35 punktów w drugiej odsłonie.
  2. Solidną obronę. Celtics pozwolili co prawda rywalom na zdobycie 110 punktów na 57-procentowej skuteczności, ale nie zapominajmy, że tymi rywalami byli Miami Heat, a więc najlepszy chyba atak w NBA. Bostończycy maksymalnie utrudnili zadanie zawodnikom Żaru i choć statystyki tego nie pokazują to jednak spisali się naprawdę solidnie w obronie. Dodatkowo, wygrali też walkę na tablicach (39-31), pozwalając Heat na ledwie 4 zbiórki pod własnym koszem, a także zdobyli aż 54 punkty z pomalowanego (przy 48 ze strony Heat).
  3. Świetny mecz Jeffa Greena. I nie chodzi tutaj tylko o ten zwycięski rzut. Green grał po prostu dobrze, po obu stronach parkietu, będąc całkiem agresywnym. Takiego Greena chcemy właśnie oglądać. #KLACZ.
  4. Skutecznego Avery Bradleya. Avery w końcu trafił ponad połowę oddanych rzutów (8/14), dobrze spisując się przede wszystkim w czwartej kwarcie (ten crossover na Allenie – cud, miód, malina). Oby więcej takich spotkań. Kolejny dobry mecz zagrał też Crawford (albo raczej: Dzwonnik)
  5. Fenomenalnego buzzer-winnera. Tę akcję można oglądać w nieskończoność. Pytanie tylko, czy Brad Stevens jest człowiekiem, skoro nawet po czymś takim zachował kamienną twarz, a po meczu znów powiedział, że skupia się przede wszystkim na kolejnym meczu. Świetnie rozrysowana zagrywka, przepięknie wykonana akcja i bezcenna reakcja wszystkich obecnych. WHERE AMAZING HAPPENS.