Sztuka tankowania w Bostonie

Brad Stevens jeszcze nigdy do tej pory nie przegrał czterech meczów pod rząd. Nigdy. Aż do spotkania z Memphis Grizzlies, po którym Celtowie legitymują się bilansem 0-4, najgorszym w NBA, zaraz obok Utah Jazz z identycznym wynikiem. Okazuje się więc, że dziś mecz „na szczycie”, któraś z drużyn w końcu wygra, choć niektórzy mogą powiedzieć, że to przegrany będzie zwycięzcą. Powiedzą tak w szczególności ci, którzy są zwolennikami tankowania. Jest to w zasadzie temat, którym zajmujemy się od dobrych kilku miesięcy, gdy okazało się, że z Bostonu odejdą Pierce oraz Garnett, Rondo może nie wrócić do gry w tym roku, a w przyszłorocznym drafcie będzie można wyciągnąć niejednego franchise’a.

W tym momencie Brad Stevens wciąż czeka na swoje pierwsze zwycięstwo na zawodowych parkietach, a Celtowie okupują ostatnie miejsce power-rankingu ESPN i zarazem pierwsze miejsce w rankingu „tankowców”. Jakie można wyciągnąć z tego wnioski?

  1. Celtowie są najgorszą obecnie drużyną w NBA,
  2. całkiem nieźle nam to tankowanie wychodzi.

Trzeba otwarcie przyznać, że Bostończycy dają nam ostre podstawy do tego, by sądzić iż oni naprawdę tankują. Wszystkie cztery mecze przegrali małą różnicą punktową, we wszystkich czterech spotkaniach mieli szansę na zwycięstwo, mniejszą lub większą, ale mieli. Wszystko zaprzepaszczali jednak w czwartych kwarcie, w których ich gra totalnie się rozsypywała, a do wielkiej nieskuteczności i kompletnego braku pomysłu w ataku dodawali jeszcze proste straty. Dość powiedzieć, że w tych czterech dotychczas rozegranych spotkaniach Celtics wygrywają z przeciwnikami do trzeciej kwarty 284-271. Kwarta to jednak jedna część z czterech, a tą czwartą część Celtowie przegrywają łącznie 66-109, rzucając w niej średnio ledwie 16.5 punktów przy solidnych 23.7 w kwartach 1-3.

Można zagłębić by się w statystyki bardziej, ale już teraz wniosek z tego wychodzi taki, iż Bostończycy w decydujących momentach meczu spisują się po prostu fatalnie i sami sobie nie dają szansy na zwycięstwo. Podziękujmy panu Ainge’owi. To bowiem za jego sprawą mamy taki skład, a nie inny i bardzo prawdopodobne jest też, że to do Ainge’a będzie w głównej mierze zależała decyzja o powrocie na parkiet Rondo. W składzie nie ma bowiem rozgrywającego z prawdziwego zdarzenia, a jeśli ktoś myśli, że wpuszczenie na parkiet nieopierzonego Phila Presseya coś zmieni to jest w dużym błędzie. Dodatkowo, jest kilku solidnych rzucających, jest niezły tłok na pozycji silnego skrzydłowego i jest też ledwie jeden nominalny center w składzie, który na dodatek jest pierwszoroczniakiem z Brazylii.

Nic więc dziwnego, że Celtom tak trudno gra się w końcówkach spotkań, skoro nie ma już kogoś takiego jak Paul Pierce czy Kevin Garnett, czyli kogoś, na kim można by oprzeć nasz atak. Sam nie wiem, czemu w ostatniej kwarcie spotkania z Grizzlies nie grano więcej pod Jeffa Greena, który przecież grał naprawdę dobry mecz. Na podobnej zasadzie odbywało się to w pierwszym domowym spotkaniu Celtów w tym sezonie, kiedy to pod koniec meczu, gdy Bucks dogonili wynik, zaczęło się istne hero-ball, a pokracznie przygotowane rzuty oddawali Bass czy Wallace. Ten drugi zresztą przechodzi samego siebie, bo w wywiadach wciąż denerwuje się na kolegów, podczas gdy sam nie gra zbyt dobrze, a wkładana przez niego energia w każde spotkanie niekoniecznie ma przełożenie w końcowym efekcie.

Celtowie w końcu zaczną wygrywać. Ale nie spodziewajmy się żadnych serii wygranych. Stevens powinien za to przygotować się na kolejne serie porażek. Ten skład Celtics okazuje się być bowiem zbudowany w taki sposób, że do tankowania potrzeba niewiele. Warto jednak zaznaczyć, że tankują nie zawodnicy, ale właśnie generalny menedżer. Nikt otwarcie nie powie też, że tankujemy i zresztą trudno jest to stwierdzić, z powodu wcześniej wymienionych czynników (jak brak zgrania, brak typowego rozgrywającego czy sam fakt, że trenerem zespołu jest debiutant). Poza tym, jest jeszcze znacznie za wcześnie, by patrzeć w poszczególne statystyki, gdzie okaże się na przykład, że Celtics mają 10. obronę w lidze. Warto jednak przypomnieć: mamy za sobą dopiero cztery spotkania, co jest niesamowicie małym wyznacznikiem.

Po tych czterech meczach można jednak stwierdzić, że przed Celtami jeszcze sporo pracy, ale rozwój i progres jest nieunikniony. I to właśnie pod kątem progresu, a nie bilansu powinniśmy patrzeć na ten sezon w wykonaniu Celtów. Oni mają być przede wszystkim lepszymi zawodnikami po tym sezonie, który nie może iść na straty tylko dlatego, że chcemy wybierać wysoko w drafcie. Jest to trudne, ale nie niemożliwe zadanie. Warto więc obserwować jak rozwijają się Olynyk czy Sullinger. Nikt nie mówi tu przecież o poddawaniu spotkaniu czy totalnym odpuszczaniu w obronie – wszyscy zawodnicy Celtics, co do jednego, starają się jak mogą. Prawda jest jednak taka, że w tym momencie zespół ten (szczególnie bez Rondo) prawdopodobnie jest najsłabszy w lidze jako całość, gdyż jest po prostu niezgrany i dość niezgrabnie (choć pewnie zamierzenie) zbudowany.

Nie jest jednak wcale tragicznie, a w miarę czasu powinno być tylko lepiej, bo już w tych czterech spotkaniach było sporo fajnych historii i przebłyski potencjału, jaki drzemie w zespole. Wciąż brakuje jednak paru elementów, które zostaną uzupełnione choć w części dopiero po powrocie Rondo. Kiedy jednak Rondo tak właściwie wróci nie wie nikt (na treningu przed jednym z ostatnich meczów próbował zrobić wsad, ale próba ta była niestety – lub może stety – nieudana). Po powrocie 27-latka gra Celtów zapewne będzie wyglądać o wiele lepiej, ale bardzo możliwe, że wtedy będziemy mieli bilans na takim poziomie, że awans do playoffs będzie wykluczony i niemożliwy (choć kto tam o awansie do playoffs myśli).

Trzeba szukać przede wszystkim zwycięstw moralnych i tego progresu, który jest konieczny, by zespół stawał się lepszy. Coach Stevens może jeszcze nigdy nie doświadczył czterech porażek z rzędu, ale on sam zdaje sobie sprawę z procesu, jakiego się podjął. Dowodem zaufania władz Celtics, że powierzyli przeprowadzenie tego procesu właściwej osobie jest przecież 6-letnia umowa Stevensa. Danny Ainge doskonale wiedział, co robi. I może sobie on mówić, że Celtowie nie tankują, ale prawda jest taka, że on sam obrał właśnie taki kierunek. I nie można go za to winić, gdyż jest to kierunek całkiem rozsądny i właściwy dla takiej drużyny jak Celtics.

Nie można za to kłócić się o tankowanie czy oddawanie spotkań – te cztery mecze dają nam solidne podstawy do tego, by wierzyć iż Celtowie naprawdę się podkładają, ale fakty są takie, że w tym momencie drużyna jest jeszcze za słaba, by wygrywać seriami. Trzeba też powiedzieć, że w drużynach Pistons czy Grizzlies miała naprawdę mocnych przeciwników. Nikt jednak nie mówił, że będzie łatwo i zapewne mało kto spodziewał się jakichś niespodzianek a’la 76ers na trudnym przecież starcie tego sezonu z brutalnym terminarzem już na początku. Nie należy raczej obawiać się o to, że bostońscy zawodnicy zrobią krok w tył w rozwoju. Trzeba trzymać za nich kciuki i cieszyć się z każdej wygranej, ale też wyciągać pozytywy z każdej przegranej, która zwiększa szanse na zdecydowanie lepszą przyszłość. Bo prawda jest taka, że trzeba w tym sezonie przegrać sporo spotkań, by mieć szansę na jak najszybszą odbudowę drużyny. No i trzeba przyznać, że ten pan Ainge to jednak całkiem sprytny, o czym – być może – już niedługo trochę więcej, bo jest zdecydowanie temat na oddzielny wpis.