No to mamy tą sentymentalną część… Nie będzie to jakiś zwykły wpis, bo takim być nie może, jeśli jest o ludziach i zawodnikach niezwykłych. Nie będzie on też zwykły dlatego, że nie piszę go jako redaktor, ale przede wszystkim jako kibic. Kibic niesamowitej organizacji, która jest jedną wielką rodziną i taką pozostanie już na zawsze, bo nie ma takiej siły, która mogłaby to zmienić. Odejście Kevina Garnetta oraz Paula Pierce’a z pewnością jest końcem pewnego pięknego rozdziału, ale też jednocześnie wstępem do kolejnego. Coś się kończy, coś się zaczyna. Nie zmienia to jednak faktu, że Paul i Kevin zasługują na pożegnanie, ale przede wszystkim na podziękowanie. Podziękowanie moje, osobiste.
Wiecie, z Bostonem wcale nie jestem długo. Pojawiłem się tutaj, gdy Garnett i Allen byli w drużynie, kapitanem oczywiście cały czas był Pierce, a powolutku rósł gdzieś Rajon Rondo i jego legenda. Od samego początku mojej przygody z NBA znałem więc takich, a nie innych Celtics. Znałem ich tak codziennie, tydzień w tydzień. Ta sama drużyna, ci sami liderzy. Codzienność. Nic dziwnego, że po pewnym czasie się z tym zżywasz. Dzieję się tak nie dlatego, że tak chcesz. Dzieję się tak samoistnie. Zawodnicy z dnia na dzień stają się dla ciebie jak rodzina, przywiązujesz się do nich. Masz swoich ulubieńców, traktujesz ich jak najbliższe ci osoby. W końcu spotykasz się z nimi prawie codziennie, wzorujesz się na nich, podziwiasz je, są dla ciebie jak autorytet. I jedyne, czego pragniesz, to żeby mogli oni grać wiecznie. Niestety, dwie rzeczy na to nigdy nie pozwolą. Po pierwsze, NBA to biznes. Po drugie, wszystko ma swój koniec.
Rok temu odszedł Ray Allen. Ten sam Ray Allen, który trafił w barwach Celtics tyle trójek, ile uśmiechów na mojej twarzy wywołał i dał wszystkim tak dużo powodów do radości. Było ciężko i cały czas jest, szczególnie oglądając Allena w strumieniach szampana, bawiącego się z nowym kolegami z Miami Heat. Mimo tego, to co Allen zrobił dla Celtics nigdy nie zostanie zapomniane. Dziękuję, Ray.
Było ciężko przed ponad tygodniem, gdy z Bostonu odchodził Doc Rivers. Cały czas jest. I to nie jest tak, że nagle stałem się jego hejterem. Cały czas uwielbiam tego gościa, cały czas go szanuje, ale to nie przeszkadza mi, by być rozczarowanym jego postawą, bo moim zdaniem nie tak powinno się to wszystko potoczyć i Doc powinien cały czas być trenerem Celtics, nawet w tych trudnych czasach. Mimo wszystko, to co Rivers zrobił dla Celtics nigdy nie zostanie zapomniane. Dziękuję, Doc.
I nigdy nie zostanie też zapomniane to wszystko, co dla Celtics zrobili Paul Pierce i Kevin Garnett. Razem i osobno. Tyle tego jest… Kiedyś z pewnością zdecyduje się podsumować ich kariery. Kiedyś. Teraz nie jestem jeszcze gotowy, nie są gotowi także i oni, bo przecież na Brooklynie cały czas będą gonić za drugim pierścieniem. Pierce spędził w Bostonie 15 niesamowitych lat, oddając tutaj wszystko, co tylko mógł. Był on kwintesencją tego, co chcieliśmy widzieć w Celcie. Niezapomniane momenty, niezapomniane chwile, niezapomniane słowa. Nic dziwnego, że sam uroniłem łezkę, może dwie. Ok, no może z trzydzieści cztery…
Wszyscy znacie historię Pierce’a. Chłopak z Los Angeles, pominięty w drafcie przez wiele drużyn spadł aż do 10. miejsca, lądując w Bostonie. I paradoksalnie Celtics mogą podziękować całej dziewiątce wybierającej przed nimi w tamtym drafcie. Podziękować nawet dwukrotnie – raz że pozwolili Pierce’owi spaść tak nisko, a dwa że każdy ten klub stał się dodatkową motywacją dla Paula. Dla Paula, który stał się legendą Celtics. Legendą ulepioną z tego samego, z czego lepieni byli Larry Bird i Bill Russell. Kwintesencją Celtics. Tym bardziej wtedy, gdy otarł się o śmierć, a potem jak gdyby nigdy nic wrócił do zespołu i dawał z siebie wszystko. Był tutaj od zawsze, w czasach złych i czasach lepszych. Chwała mu za to. Nawet w sezonie 2006/07, gdy Celtics byli masakrycznie słabi. Nie można było jednak winić za to Kapitana, który dwoił się i troił. A rok wcześniej? Miał niesamowitą serię 18 meczów, w których notował średnio 33 punkty, 5 zbiórek, 5 asyst, rzucił parę game-winnerów, zdobył nawet 50 punktów przeciwko Jamesowi. Grał tak dobrze, jak tylko potrafił. Opłaciło się, już niedługo miał zostać mistrzem ligi.
Cholernie ciężko będzie nam oglądać go w innej koszulce, ale co dopiero ma powiedzieć sam Paul. Jeszcze ciężej będzie mu w ogóle założyć ten jersey. Można mieć tylko nadzieję, że Paul jeszcze kiedyś do Bostonu wróci. Że to tutaj zakończy swoją karierę. Podpisze kontrakt na choćby jeden mecz, trafi jeszcze jedną trójkę i raz jeszcze, ten ostatni, porwie kibiców w Ogródku. Swoją drogą, ceremonia zawieszenia pod kopułą Garden koszulki z numerem #34 będzie naprawdę wzruszająca.
Jak natomiast wybrać ten ulubiony moment z Paulem Pierce’em w roli głównej? Tyle ich było. To jak wybierać ulubione dziecko. Buzzer-winner z Miami Heat. Game-winner z New York Knicks. Tebowing po wielkim meczu z Atlanta Hawks. A to przecież momenty tylko z historii tej bardziej współczesnej… Niesamowity comeback z New Jersey Nets. Wheelchair-game. A kilka dni później upragnione mistrzostwo i nagroda MVP. Nie sposób wymienić tu wszystkich pamiętnych momentów Pierce’a w Bostonie, tych mniejszych (np. ten uśmiech po magicznym rzucie wolnym w decydujących momentach G7 z Cavs w drodze po mistrzostwo), jak i tych największych. No i te tuziny trójek albo fade-awayów… A na dodatek, każda sekunda spędzona w crunch-time i każdy pojedynczy rzut, który sprawił, iż Pierce to synonim słowa clutch (a także powód do stworzenia legendy popularnej „klaczy” na naszej stronie). A także sam fakt, że kibice NYK kochali nienawidzić Celtics i Pierce’a, a on kochał ich dobijać. 15 lat, tyle tego było…
Paul, dziękuję za wszystko. Pokazałeś, co to znaczy być Celtem. I pokazałeś, że my – bostońscy fani – możemy być dumni. Doskonale wiemy, iż drugiego takiego jak Ty nie będzie. Choć w sumie już mówi się, że Celtics przygotowują się na Draft 2032, gdy dostępny będzie niedawno narodzony syn Paula, Prince. Nie, drugiego takiego nie będzie. Mam tylko nadzieję, że jeszcze kiedyś do nas wrócisz. Powodzenia na Brooklynie. Tak cholernie ciężko będzie Cię tam oglądać, grającego w innej koszulce. Ale wiedz, że dla mnie zawsze pozostaniesz prawdziwym Celtem, w którego żyłach płynie zielona krew. Jesteś moim Russellem, jesteś moim Birdem. Jesteś Kapitanem i jesteś Legendą. I drugiego takiego nie będzie. Dziękuję, Paul.
Uff, to dopiero połowa drogi. Jest jeszcze ten drugi, choć równie legendarny jak ten pierwszy. Uwielbiam dosłownie wszystko, co związane jest z Kevinem Garnettem. To dzięki niemu mam ogromną zajawkę na oldschool i wydaje się, że jego emerytura raz na zawsze zamknie przejście między kolejnymi epokami. Już sam ten fakt pokazuje, kim dla NBA był i wciąż jest Kevin Garnett. Jego życie to nieustanna wędrówka naznaczona kolejnymi stratami. A przyjście do Bostonu zmieniło to życie raz na zawsze, choć nie oznaczało zerwania z przyszłością. Także sam Kevin Garnett sporo w Bostonie zmienił. Sporo to mało powiedziane. Kevin Garnett zmienił całą kulturę tej organizacji. I to od samego początku, gdy przychodził tutaj nie jako supergwiazda ligi z milionami na koncie, ale pokorny chłopak z wyraźnie wyznaczonym celem. Było to też widać w latach kolejnych. Faktem jest jednak, że Garnetta można albo kochać albo nienawidzić. Trudno go jednak nie kochać, jeśli jest się fanem Celtics. Albo inaczej: trudno jest go nie kochać, jeśli po prostu widzi się go w grze.
Pasja, poświęcenie, żądzą wygrywania, przywództwo, nie-sa-mo-wi-ta wola walki. Tego nie da się opisać. I mówię to już teraz: nie tyle nie wyobrażam sobie Garnetta w koszulce innej drużyny (bo przecież kiedyś już biegał z Wilkami), ale nie wyobrażam sobie Celtics bez Garnetta. Przecież to rzecz zupełnie since-fiction. Nie muszę chyba mówić, jak ważna była dla zespołu sama obecność Garnetta na parkiecie. A teraz go zabraknie. I to będzie bardzo, bardzo boleć. Garnett był genialnym przywódcą obrony i sprawiał, że innym grało się lepiej, łatwiej. Był też niesamowicie mocną i pewną opcją w ataku, a jego rzut z piątego metra na wieki pozostanie synonimem rzutu tak pewnego jak pewnym było, że na każdy mecz wychodził on tak, jakby ten mecz miał być jego ostatnim. I dzięki temu był tak niepowtarzalny, a jednocześnie tak bardzo reprezentował celtycki styl. Szanował i był dumny z faktu, iż jest częścią Celtic Pride. Najlepszym tego przykładem jest mój ulubiony moment związany z Garnettem, czyli chwila moment po końcowym gwizdku szóstego meczu finałów 2008. I jest to ledwie kilka sekund, ale tak doskonale to wszystko obrazujących. Na dodatek, to nie jest jedyny taki moment, bo przecież tyle ich było…
Kev, dziękuję za wszystko. Za każdą uratowaną piłkę. Za każdą zbitą piłkę, tak by ta nie wleciała do kosza, nawet jeśli sędzia już dawno zagwizdał. Za każde uderzenie się w pierś. Za każdą pompkę. Za każdy zablokowany rzut, a przy okazji wyrzucany z siebie stek pięknych przekleństw. Za każde niesamowite podanie. Za każdy trafiony and-one. Za każdy wsad. Za każdy trafiony rzut z półdystansu. Za każdy pojedynczy mecz, a w szczególności te z playoffs 2008. Za każde pojedynczo słowo i za każdy przeprowadzony wywiad. Wreszcie, za każdy uśmiech, a w szczególności ten przy tańcu z Gino. I za to, że wszystko jest możliwe. Teraz już wiecie, co tracimy wraz z odejściem Garnetta… I za każdą z tych rzeczy mogę podziękować z osobna, jednak nie ma takich słów, w których wyraziłbym swoje podziękowanie za dosłownie wszystko, co Garnett dla tego miasta, organizacji, kibiców zrobił. Nie ma. Tak samo jak nie ma i nie będzie drugiego takiego zawodnika. Jesteś niepowtarzalny, jesteś jedyny, jesteś po prostu Legendą. Dziękuję, Kev.
To było kilka niesamowitych lat i za nic w świecie bym tego nie oddał. Celtics to najlepsza rzecz, jaka mi się w życiu przytrafiła i jestem niesamowicie dumny i szczęśliwy, że mogłem być częścią i jednocześnie świadkiem karier Paula Pierce’a oraz Kevina Garnetta. Każde pojedyncze wspomnienie pozostanie w mojej głowie do końca, a jeśli chciałoby uciec, to wystarczy że pomyślę sobie jedynie „Boston Celtics”. Bo Pierce i Garnett zrobili coś, czego niewielu dokonało – sprawili, że celtycka duma znów była prawdziwa, namacalna, wielka. Stali się synonimami tej dumy, ale też przede wszystkim synonimami prawdziwych Celtów. Bez Was, Boston nigdy nie będzie taki sam. Powodzenia na Brooklynie, czekamy na Was z powrotem.
Tymczasem, idzie nowe. Stare na zawsze zostanie w pamięci, cokolwiek by się nie działo. Jesteśmy Celtami na dobre i na złe, kochamy zawodników, ale kochamy przede wszystkim drużynę. Bo o to właśnie w Bostonie chodzi. Tradycja, duma, drużyna. Czas napisać nowe rozdziały tej pięknej historii. A być kibicem Celtics to znaczy być kibicem dumnym. Nie może być inaczej, jeśli kibicujesz takiej organizacji. I nie może być inaczej, jeśli byłeś świadkiem gry Kevina Garnetta i Paula Pierce’a. Dwóch naprawdę wielkich Legend. Żegnajcie, Legendy.