Jeff Green: Małe wielkie rzeczy

Wiecie jak to jest, gdy całe życie staje wam przed oczami? Ten moment, gdy uświadamiacie sobie, że mogłoby już was nie być na tym świecie. Moment, chwila, ułamek sekundy, w którym wszystko dosłownie staje wam przed oczami, a wy doceniacie, że wciąż żyjecie, choć przecież w zasadzie nie powinno was już być. Przeznaczenie, przypadek, a może po prostu szczęście? Ilu ludzi może powiedzieć, że uciekło śmierci sprzed nosa? Ile osób może powiedzieć, że było już prawie „po tamtej stronie”? Ile stworzeń wie, jak to jest dostać od losu drugą szansę? Wśród istot, które uciekły śmierci, były już prawie w „tamtym świecie”, a także dostały od życia kolejną szansę z pewnością jest Jeff Green.

Był dziewiąty grudnia 2011 roku, kiedy to zawodnicy wreszcie mogli wejść do sali treningowej, wziąć piłkę w ręce i normalnie potrenować z kolegami z drużyny. Niedawno skończył się lokaut, który przeciągnął się aż do późnego listopada, opóźniając tym samym rozpoczęcie sezonu. Ten oficjalnie miał zacząć się w święta Bożego Narodzenia i być swoistym prezentem gwiazdkowym dla stęsknionych fanów NBA. Jeff Green miał rozpocząć swój pierwszy pełny w barwach Boston Celtics. Rozpoczynający się w grudniu obóz przygotowawczy był też dla niego pierwszym takim obozem w Bostonie. Skrzydłowy całe lato spędził na czekaniu i w nadziei, że zawodnicy dogadają się z NBA, a lokaut zakończy się na tyle szybko, że sezon jednak się odbędzie. I tak się rzeczywiście stało.

Zanim jednak treningi w ogóle się zaczęły, dla Jeffa to już był koniec. Początkowo nic tego nie zapowiadało – wszyscy zawodnicy szykowali się do tego, przez co zawsze muszą przebrnąć na początku każdego kolejnego sezonu. Spotkania z mediami, sesje zdjęciowe, a także regularne badania fizyczne i sprawnościowe. Tak zwana rutyna. Green przeszedł przez badania bez najmniejszego problemu, jednak lekarze zauważyli coś niepokojącego w wynikach tych badań. Coś było nie tak z sercem Jeffa, co od razu zaalarmowało sztab medyczny zespołu i w tamtym momencie stało się rzeczą najpoważniejszą i najważniejszą, przez którą wszystkie inne zeszły na drugi plan. Kolejne badania wykazały, że skrzydłowy ma tętniaka aorty i będzie potrzebował specjalistycznej operacji serca.

„Nie sądziłem, że cokolwiek się stanie. Myślałem, że wszystko zabierze około dziesięciu minut, a potem będę gotowy do treningów. Myślałem, że wszystko będzie dobrze. Nigdy nie miałem żadnych symptomów krótkiego oddechu, czy szybkiego męczenia się. Boston ma grupę najlepszych doktorów, jeśli chodzi o serce. Widzą oni szybko i od razu.”

Diagnoza nie pozostawiała wątpliwości, a najtrudniejsze dla Jeffa było zmierzenie się z brutalną rzeczywistością:

„Kiedy ktoś mówi ci, że potrzebujesz operacji serca, to wszystko staje ci przed oczami. Byłem młody, spędziłem w NBA cztery lata. Moje pierwsze myśli brzmiały 'Już po wszystkim. Rzecz, którą kocham robić najbardziej jest mi zabierana tak szybko.’ Usiadłem, przycisnąłem koszulkę do twarzy i zacząłem płakać.”

Wszystko zaczęły przesłaniać łzy i smutek, które w tamtym momencie dotknęły go najbardziej. Jeff nie wypowiedział ani słowa przez półtorej godziny od wyjścia z gabinetu lekarza. Jeszcze kilka godzin po usłyszeniu, że sezon dla niego jest już skończony, on wciąż nie mógł w to uwierzyć, a w jego głowie roiło się od emocji, nad którymi Green cały czas nie mógł zapanować. I choć wiedział, że pogodzenie się z faktem, iż to już koniec będzie niesamowicie ciężkie, to już wtedy próbował się z tym zmierzyć i przyjąć do świadomości, że to niestety prawda.

„Kilka pierwszych godzin było pełnych rozczarowania i poczucia, że zawiodłem ludzi. Mając na uwadze kończący się lokaut i długo wyczekiwaną gotowość do gry, po prostu czułem, że zawiodłem wiele osób.”

W tamtym momencie było to jednak w zasadzie najmniej ważne. Najpierw trzeba było poinformować bliskich, a przede wszystkim rodzinę. Green nie mógł poradzić sobie z tym, że będzie musiał przekazać tak okropną informację swojej matce. Felicia Akingube zdecydowanie jest jedną z najbliższych osób w życiu Jeffa. Dość powiedzieć, że była na każdym domowym spotkaniu swojego syna w latach 2004-2007, gdy ten grał na uniwersytecie w Georgetown. Była tam zresztą niemniej znana od swojego wielce utalentowanego dziecka – studenci nawiązali z nią bardzo specyficzną więź, czego dowodem jest choćby fakt, iż witali ją skandując „Mamo Jeffa Greena!” tak długo, póki nie odmachała uczniom.

Jeff Green w Georgetown

Green pojawił się na Uniwersytecie Georgetown już w 2003 roku, a rekrutowany był przez Craiga Eshericka. Zanim jednak dotarł on na kampus, trenera zwolniono, a zastąpiono go Johnem Thompsonem III. Ten swój sukces uzależniał od dwóch młodych, utalentowanych graczy – do Greena dołączył jeszcze Roy Hibbet, obecnie center Indiana Pacers (obaj zawodnicy do dziś są przyjaciółmi, a Green założył się nawet z Hiberrtem o to, że kiedyś wsadzi nad nim piłkę do kosza). Jeff był kapitanem składu, z którym odniósł kilka – wcale nie takich małych – sukcesów. Największe przyszły w roku 2007, kiedy to świetne występy Jeffa zapewniły Georgetown pierwszy od 1989 roku tytuł Big East. Green został zresztą wybrany najlepszym zawodnikiem całego turnieju, a także otrzymał tytuł Big East Player of the Year. Dzięki wygranej w turnieju finałowym Hoyas zapewnili sobie udział w March Madness – tam, pod wodzą Greena, zaliczyli imponujący zryw, który zakończył się dopiero w Atlancie, podczas Final Four. Najbardziej pamiętnymi momentami z tamtego okresu z pewnością są mecze z Vanderbilt w rundzie Sweet 16, kiedy to Green zdobył zwycięskie punkty na 2.5 sekundy przed końcem spotkania, a także z UNC (University of North Carolina), kiedy to Hoyas w wielkim stylu powrócili w drugiej połowie spotkania i wygrali z najwyżej rozstawionym w drabince zespołem. Dzięki temu Georgetown zameldowało się w najlepszej czwórce po raz pierwszy od 1985 roku, gdy w barwach uniwerku grał jeszcze Patrick Ewing. Green i koledzy przegrali jednak w półfinałach z Ohio State Buckeyes, co zakończyło ich marzenia o zdobyciu krajowego mistrzostwa. Jeff postanowił też wtedy, że opuści uczelnię i spróbuje swoich sił w drafcie NBA.

Wszystko to było jednak jakoś daleko, jakby zapomniane. Wydawało się, że to tylko wspomnienia, odległa przeszłość, tzw. „stare dobre czasy”. Tym bardziej w obliczu tego, co los zgotował Greenowi. Jeff musiał się z tym losem jednak najpierw pogodzić, a potem wprost się z nim zmierzyć. I tak, powiedział już w zasadzie wszystkim, wciąż zwlekał jednak z tym, aby poinformować mamę. Minęło dziesięć długich dni, zanim i ona poznała diagnozę:

„Wiedzieli wszyscy, oprócz mnie. Tamtej nocy Jeff zadzwonił i powiedział 'Mamo…’ Odpowiedziałam 'Co się dzieje?’ On na to 'Mam ci coś do powiedzenia.’ Westchnęłam. Powiedział 'Muszę mieć operację.’ Wywnioskowałam, że to skręcony palec albo kostka. Odpowiedział 'Nie, muszę mieć operację na otwartym sercu.'”

Było to na tydzień przed Wigilią. Nie ma się jednak czemu dziwić, że Green stosunkowo długo zwlekał z przekazaniem informacji mamie. Nieczęsto przecież ma się okazję powiedzieć coś takiego, tym bardziej jeśli dotyczy to samego siebie. Najpierw sam musiał się z tym oswoić i jakoś sobie z tym poradzić, a dopiero potem przemyśleć i rozplanować to, w jaki sposób najlepiej będzie przekazać to wszystko tak wrażliwej osobie, jaką jest Felicia.

„Myślę, że było to coś, z czym najpierw sam musiałem się uporać, zanim mogłem powiedzieć mojej mamie. Jeśli widzi mnie załamanego, sprawia to, że jeszcze bardziej się denerwuje. Jestem jej jedynym chłopcem, więc przyjęła to najciężej ze wszystkich. Ciężko było jej widzieć syna w takim stanie, w jakim się wtedy znajdowałem.”

Wraz z wykryciem wady jasne stało się, że nowo podpisany, jednoroczny kontrakt wart $9 milionów dolarów musi zostać unieważniony. Zawodnik został skierowany do Cleveland Clinic w Ohio, gdzie miał się nim zająć jeden z najlepszych chirurgów na całym świecie – dr Lars Svensson. Lekarz starał się przeprowadzić cały zabieg jeszcze przed Gwiazdką, jego Green chciał spędzić Święta z rodziną, więc zadecydował, że operacja zostanie przeprowadzana dopiero po Bożym Narodzeniu. Termin wykonania zabiegu został ustalony na dokładnie miesiąc po usłyszeniu diagnozy. Do Cleveland wraz z Jeffem pojechała cała najbliższa rodzina, a także najlepszy przyjaciel w osobie Willie Jenningsa. To właśnie Willie odegrał bardzo dużą rolę przed samą operacją, kiedy to w noc poprzedzającą zabieg spędził z Greenem kilkanaście godzin, grając w gry wideo i skutecznie pozwalając swojemu przyjacielowi choć na chwilę oderwać się od tego wszystko i zapomnieć o tym, co go czeka:

„Był tak optymistyczny, a ja nie miałem zamiaru pozwolić mu się smucić.”

Ten wielki optymizm Jeffa jest chyba jego wrodzoną cechą. Jeszcze przed samą operacją Jeff wrzucił do internetu poniższe zdjęcie, który wykonane było chwilę przed rozpoczęciem całego procesu operacyjnego, a na którym widać uśmiechniętego i bardzo pozytywnie nastawionego przed operacją pacjenta:

Jeff Green

Jeszcze przed zabiegiem Green musiał się też spotkać z dr Svenssonem, który wyjaśnił swojemu pacjentowi na czym polegać będzie operacja, a także powiedział o ryzyku, które może wystąpił przy takich zabiegach:

„Przy tego typu operacjach wychodzę poza ryzyko śmierci. Zrobiliśmy z 400 tego typu zabiegów i nigdy nie straciliśmy pacjenta. Zawsze mówię, że jest jeden procent ryzyka, iż coś takiego się stanie. Jest także jeden procent ryzyka udaru mózgu, jeden procent ryzyka uszkodzenia innych narządów oraz kilka innych mniejszych, jak ryzyko potrzeby stymulatora. Obszar, na którym operowaliśmy jest takim obszarem, gdzie wszystko łączy się w serce. Jest to miejsce połączenia czterech zastawek sercowych. To taki system elektryczny serca.”

Tętniaka aorty wykrywa się rocznie u około 10,000 osób, gdzie w większości są to osoby ponadprzeciętnego wzrostu. Wada często zostaje niewykryta, póki tętniak nie pęknie. Kiedy tak się dzieje, jest 40 procent ryzyka natychmiastowej śmierci. Dane potwierdzają też, że nawet jeśli po pęknięciu tętniaka, pacjent będzie operowany, to wciąż jest ryzyko śmierci na stole operacyjnym, wynoszące 5-25%. To wszystko oznacza, że Green miał wielkie szczęście, iż jego wada została wykryta na dość wczesnym etapie. W innym przypadku, mówilibyśmy dziś prawdopodobnie o tragedii bardzo zbliżonej do śmierci Reggie’ego Lewisa. Tak ujął to dr Svensson:

„Można by powiedzieć, że to opatrzność sprawiła, że udało się zoperować Jeffa tak szybko.”

Sam Green długo nie wiedział jednak, że istnieje w ogóle ryzyko śmierci. Nigdy nawet nie rozważał, że Święta, które niedawno spędził w rodzinnym gronie, mogłyby być jego ostatnimi. Jak się okazuje, Jeff wcale nie miał za złe lekarzom, że mu o tym nie powiedzieli. Mówi, że coś takiego tylko go umocniło i dodało sił już na samym początku rehabilitacji:

„Nie powiedzieli mi o tym, że jest możliwość śmierci na stole chirurgicznym. Mówili jedynie, że potrzebuje operacji, aby mi się polepszyło. Cieszę się, że mi nie powiedzieli, bo wtedy bym totalnie ześwirował. Zawsze myślę pozytywnie. Zawsze myślę, że mogę wrócić silniejszy, ale nigdy bym nie pomyślał, że będę w taki sposób zahartowany na tak wczesnym etapie powrotu do zdrowia.”

Cały zabieg trwał prawie sześć godzin. Svensson musiał operować przez – jak sam mówi – „dziurkę w klatce piersiowej”. Potrzebne było ponad 25-centymetrowe nacięcie, przez które lekarze mogli dostać się do serca Greena, a które zostawiło mu charakterystyczną bliznę. Akcja serca została wstrzymana na około półtorej godziny, a sam pacjent został podłączony do specjalnego urządzenia, które dostarczało w tym czasie tlen do innych narządów. Następnie, Svensson umieścił nowy zawór w aorcie, po czym zamknął serce. Ostatnim krokiem operacji było zamknięcie klatki piersiowej Greena – mostek został połączony kilkoma drutami ze stali nierdzewnej. Po zakończeniu operacji Green został przewieziony na oddział intensywnej terapii i pozostał nieprzytomny aż do następnego ranka. Zgodę na zobaczenie syna otrzymała mama, dla której były to chyba najcięższe godziny, jakie dotychczas przeżyła:

„To był najdłuższy dzień w moim życiu. Siedziałam tylko i czekałam. Chodziłam tam i z powrotem do mojego pokoju w hotelu, potem wychodziłam, żeby coś zjeść, a następnie ponownie wracałam do pokoju. Klinika w Cleveland świetnie informowała mnie co się na bieżąco dzieje. Ale chciałam się przekonać sama.”

Jeff wciąż był nieprzytomny, dlatego też musiał być podłączony do respiratora, trzech drenów przy klatce piersiowej, trzech kroplówek, a także cewnika. Nic dziwnego, że jego matka była wstrząśnięta tym widokiem:

„Zdaje się, że zemdlałam. Nie mogłam sobie z tym poradzić. Kiedy weszłam, zobaczyłam moje dziecko podtrzymywane przy życiu. Był to bardzo straszny okres w moim życiu, widzieć swoje dziecko w takim stanie.”

Przez pierwsze kilkanaście godzin odwiedzało go sporo znajomych, jednak on sam nic z tego nie pamięta – przez większość czasu był przecież nieprzytomny. Prawie wszyscy, którzy przyjechali go odwiedzić, nie mieli okazji zostać na dłużej, bowiem mieli zobowiązania, co do lotu powrotnego. Przy jego łóżku wciąż czuwał jednak Willie, najlepszy przyjaciel. Jeff miał natomiast problemy już pierwszego dnia po operacji. Jedyne, co zapamiętał z tamtego okresu to wielka ilość mocnych leków przeciwbólowych. Miał on nawet własny przycisk, dzięki któremu sam mógł zwiększyć dawkę. Wybudził się on ze śliną w gardle, która powodowała duszenie, nie mógł jednak odkaszlnąć – pierwszą i jedyną rzeczą, jaką był wtedy w stanie zrobić było wyszeptanie słów „Sprowadź pielęgniarkę…” do zaskoczonego Willie’ego.

„Wszystko w mojej klatce piersiowej było takie słabe… Obudziłem się z dusznościami i pielęgniarka musiała uciskać moją klatkę.”

Przez kolejne dwa dni Green był wprost przykuty do szpitalnego łóżka. Dopiero po czterech dniach od zabiegu był w stanie usiąść. Za każdym razem, gdy tylko zaczynał kaszleć, od razu brał poduszkę i przyciskał ją do klatki piersiowej. W końcu, po pięciu dniach od operacji, oderwał się od łóżka. Pielęgniarka zabrała go na mały spacer. Jak mały? Green w ciągu 20 minut zrobił zaledwie 10 kroków. Był tak słaby, że sam zastanawiał się, czy kiedykolwiek wróci jeszcze do gry w koszykówkę. Odwiedzający go agent David Falk wyszedł z przeświadczeniem, że Green nie zagra w kolejnym sezonie:

„Po prostu nie wydawało się realistyczne, aby wrócił.”

Po wyjściu ze szpitala Jeff wrócił do domu w okolicach Bostonu. Zamieszkała wraz z nim jego mama, która towarzyszyła mu każdego dnia rehabilitacji. Jej wsparcie było niewyobrażalne i niezaprzeczalne. Green musiał w zasadzie uczyć się wszystkiego od nowa. Był to powolny i dokładny proces, jednak największą motywacją był powrót do gry, powrót do NBA. Początkowo Jeff w ogóle uczył się, a w zasadzie przypominał sobie, jak się chodzi, potem mógł ledwie stąpać, a dopiero następnie truchtać. Końcowym etapem był już bieg na pełnej szybkości, ale wszystko to wcale nie przychodziło łatwo, a on sam porównał to w ten sposób:

„To było jak bycie dzieckiem… Musiałem wszystkiego uczyć się na nowo.”

Green wypowiadał się też o problemach, które doskwierały mu zaraz po opuszczeniu szpitalnego łóżka:

„Sama operacja była prawdopodobnie najcięższą rzeczą, jaką przeszedłem w całym moim życiu. Chodzenie było problemem, zwykłe złapanie kondycji było problemem. Wszystko się jakby wyłącza. (…) Nie doceniasz żadnych drobnostek – czy to łatwych ćwiczeń, czy zwykłego poruszania się w lewego, czy w prawo. Nie mogłem leżeć na moim brzuchu przez pierwsze półtora miesiąca. Nie mogłem leżeć na moim boku. Przez kilka pierwszych tygodni nie mogłem chodzić. Nie mogłem robić prawie niczego, ale to właśnie pomaga docenić małe rzeczy.”

Nic dziwnego – większość z nas zaczyna doceniać coś dopiero wtedy, gdy się to straci. Nie inaczej było z Jeffem, dla którego operacja była też swoistą odskocznią od wszystkiego, swoistym punktem kulminacyjnym w życiu. Zabieg pozwolił mu bowiem na głębsze przemyślenie paru spraw i pogodzenie się ze świadomością, że wszystko przemija:

„Przed operacją, skupiałem się tylko i wyłącznie na koszykówce. Wraz z pstryknięciem palca, została mi odebrana. Zabieg pozwolił mi usiąść i uświadomić, że koszykówka nie będzie dla mnie trwać wiecznie.”

Green przez cały czas był też jednak tym niesamowitym optymistą i wciąż przejawiał pozytywne nastawianie do ćwiczeń, treningów, rehabilitacji, o czym tak wspomina mama Felicia:

„Miał dobre podejście do wszystkiego. Wiedziałam, że to pokona i ponownie wskoczy w swoje buty, ponieważ to jest właśnie to, co powinien był zrobić. To jest to, co zrobił. Dzisiaj, mogę szczerze powiedzieć, że jest wspaniały.”

Green podczas wykonywanaia ćwiczeń

Musiał być on wielce cierpliwy i zdeterminowany, bowiem cały czas musiał przechodzić przez kolejne etapy swojej rehabilitacji. W okolicach marca zaczął ćwiczyć nieco intensywnej, ale wciąż umiarkowanie. Początkowo tylko 15 minut jazdy na rowerze, 15 minut na bieżni. Na tyle było go stać. Nieważne jednak ile, Green był niesamowicie szczęśliwy z samego powodu rozpoczęcia coraz mocniejszych treningów:

„Nie było na świecie lepszego uczucia od tego, kiedy byłem w stanie to zrobić.”

Piłki nie tknął aż do maja 2012 roku, kiedy to powoli rozpoczynał przywracanie swojego rytmu. Na początku przede wszystkim rzucał. Z czasem jednak był zdolny do jeszcze cięższej pracy i coraz większych wysiłków, dzięki temu poszerzył się jego wachlarz możliwości. Już w lipcu gotowy był do normalnej gry na kontakcie, dlatego też udał się do swojej alma mater. Pojechał tam, by zagrać z uczniami Georgetown i od razu, na samym wejściu, poprosił ich, aby traktowali go jak równorzędnego zawodnika. Nie chciał bowiem, aby jego pierwszy taki mecz po zabiegu był swego rodzaju taryfą ulgową. Chciał, może nawet potrzebował, solidnego i prawdziwego testu. Jeff był zresztą bardzo bezpośredni w swoim przekazie:

„Jeśli wchodzę pod kosz, chcę abyście mnie uderzali.”

I tak, już w pierwszej akcji Green otrzymał podanie, po czym agresywnie wszedł pod kosz. Przeciwnik – na własne życzenie Greena – uderzył go prosto w klatkę piersiową, w zasadzie prosto w bliznę. Jeff jakby się tym nie przejął, bo zamiast przerwać grę i spojrzeć na siebie, na bliznę, patrzył jak piłka wypuszczona z rąk w idealnym momencie przecina siatkę bez najmniejszych problemów.

„Zobaczyłem to i pomyślałem 'Niczego nie poczułem?’. Powiedziałem sobie 'No, jest z tobą w porządku.'”

Myśl ta była tylko pretekstem do jeszcze cięższej pracy – nic się nie stało, nic nie poczułem, czyli mogę dawać jeszcze większy wycisk. Green od zawsze był bowiem takim typem gościa, który wszystko uzależnia od treningów. Kimś, według kogo talent można wypełnić i pokazać tylko dzięki ciężkiej pracy. Nie do końca wiadomo było jednak, czy Jeff może sobie pozwolić na aż taki wysiłek. Pojawiały się pytania, czy Green nie pracuje za mocno, czy nie poświęca za dużo, czy to się nie odbije na jego zdrowiu. Jedną z osób, która się o to martwiła był jego były trener na Uniwersytecie Georgetown, John Thompson:

„Cały swój czas spędza na hali treningowej. Od zawsze tak robił. Rzeczą, która najbardziej mnie przerażała było to, że jak już zaczął się tu pojawiać, to pracował niesamowicie ciężko. Wziąłem go na bok i powiedziałem 'Wszystko z tobą w porządku? Powinieneś to robić?'”

Takie słowa jednak do niego nie docierały. Robił to, co musiał i nie było zmiłuj. Pracował ciężko, bo nic innego się nie liczyło. Dlatego zmuszał swój organizm do granic możliwości. A jakby tego było mało, Green oprócz przechodzenia przez ciągły proces rehabilitacji, robił też w tym czasie coś, od czego przez wiele lat skutecznie odciągała go koszykówka. Uczył się. Gdy został wybrany w drafcie 2007 z numerem piątym, wciąż nie ukończył jeszcze swojej edukacji. Była to w zasadzie jego decyzja, bowiem przejście na zawodowstwo było równoznaczne z zaprzestaniem studiów. Jeff nie porzucił jednak tego zupełnie w kąt, a najbliżsi przyjaciele wciąż motywowali go do podjęcia starań i ukończenia szkoły. Na uniwerek powrócił już w trakcie lokautu (nie był zresztą jedyną osobą związaną z NBA, która się na to zdecydowało – wśród szerokiego grona zawodników, znalazł się nawet wiekowy już trener Don Nelson).

Jeff Green podczas absolutorium

Ceremonia wręczenia dyplomów odbyła się 9. maja 2012 roku, czyli dokładnie pół roku po diagnozie i dokładnie pięć miesięcy po zabiegu.

„Chodziłem do szkoły przez cały lokaut i miałem zaledwie dwie klasy do zaliczenia, kiedy lokaut się skończył. To wiele znaczyło. Jest to bowiem coś, co robiłem przez ostatnie cztery lata. Nareszcie ukończyć szkołę i dostać stopień naukowy było czymś wielkim. Przyrzekłem sobie, że to zrobię. Trójka moich najlepszych przyjaciół ukończyła szkołę rok po moim odejściu. Na zdjęciach, które zawsze robi się z przyjaciółmi, ja zawsze bym odstawał, bo nie miałbym na sobie mojego biretu i togi. Było to coś, co naprawdę mnie motywowało i coś, z czego jestem bardzo zadowolony, że mogłem to w końcu osiągnąć.”

Co ciekawe, dla Jeffa najtrudniejszą częścią rehabilitacji nie był wcale strach przed kolejnymi urazami, czy konieczność ciężkiej pracy w realizacji kilku celów, ale… przybranie na wadze kilogramów, które stracił w związku z operacją. Ciężka praca tylko go wzmocniła, bowiem nie dość, że przybrał na wadze stracone pięć kilogramów, to jeszcze dodał pięć kolejnych. Na siłowni przekształcił je w mięśnie, wzmacniając górne partie ciała i doskonaląc tym samym swoją grę tyłem do kosza. Dr Svensson żartuje teraz, że Green mógłby „walnąć z bara” Shaquille’a O’Neala, a i tak nic by mu się nie stało. Cały proces rehabilitacyjny potoczył się zresztą zgodnie z tym, czego Svensson oczekiwał:

„Moje oczekiwania były takie, że po około dwóch miesiącach po zabiegu będzie mógł zacząć uczestniczyć w okazjonalnych gierkach, a także zacząć pracę nad powrotem do formy mentalnej i fizyczne. Spodziewałem się, że będzie w stanie to zrobić.”

Zawodnik i chirurg bardzo się zresztą ze sobą zaprzyjaźnili, a zabieg tylko wzmocnił ich więzy. Koszulka z numerem osiem i autografem już od dawna wisi w ramce w domowym salonie lekarza. Obaj panowie mieli też okazję kilkukrotnie porozmawiać, gdy Celtowie odwiedzali Cleveland, by w ramach sezonu regularnego zmierzyć się tam z Cavaliers. Podczas pierwszego z takich spotkań, dr Svensson zwrócił uwagę na to, że jego były pacjent jest o wiele bardziej umięśniony, niż wtedy, gdy widzieli się ostatnim razem. Była to kolejna uwaga, która tylko podkreślała fakt, iż po tak ciężkiej operacji można wrócić do pełnego zdrowia. Jeff jest na bardzo dobrej do tego drodze, jak się jednak okazuje – on wciąż nie doszedł jeszcze do całkowitego zdrowia. Odczuwał mocniejsze bóle jeszcze na początku rehabilitacji, odczuwał też dziwne i niewyjaśnione uciski w klatce piersiowej, czasem z byle powodu czuł się wyczerpany, jednak najtrudniejsze wyzwania zdecydowanie są już za nim.

„Ten proces dotyczy twojego ciała, które wraca do normalnej sprawności. Czasem ciężko jest sobie z tym poradzić. W pewnym sensie masz takie emocjonalne wahania, kiedy twoje ciało jest już tak bardzo zmęczone, a ty nawet niczego nie zrobiłeś. Potem zaczynasz grać w NBA, gdzie wszystko jest bardzo intensywne i jest to swego rodzaju podwójna dawka.”

Poza normalnymi badaniami echokardiograficznymi, Green nie potrzebuje też żadnego specjalnego monitorowania serca. Wszystko powinno wrócić do normy po około 18 miesiącach od przeprowadzenia operacji. Zapytany o to, czy jest już w pełni sił odpowiedział:

„Jeszcze nie, wciąż są dni, gdy czuje odrobinę bólu. Czuję, że zbliżam się do 90 procent. Nie powiedziałbym, że jestem już na 100. Lekarz powiedział, że dojście do pełni sprawności zajmie rok, czy dwa lata.”

I jest to trochę przerażające, jeśli weźmiemy pod uwagę, że Green już w tym sezonie zaliczał występy niesamowite, jak choćby wtedy, gdy przeciwko Miami rzucił 43 punkty lub też wtedy, gdy zdobywał zwycięskie punkty w spotkaniach z Pacers, czy z Cavaliers. Ten drugi mecz był jeszcze bardziej wyjątkowy, było to bowiem drugie spotkanie Jeffa ze Svenssonem po operacji – trafiając buzzer-beatera dającego Celtom zwycięstwo, Green po raz kolejny udowodnił, że po czymś takim nadal można robić rzeczy naprawdę wielkie. Chwilę po przeprowadzeniu tamtej decydującej akcji Green wylądował w objęciach chirurga. Po meczu mówił, iż to coś wielkiego, że ten mógł być w hali i to zobaczyć. Zadedykował w pewien sposób to zagranie właśnie Svenssonowi, dodając jeszcze:

„Jestem szczęśliwcem, że wróciłem na parkiet i zawdzięczam to wszytko jemu.”

Jeff Green

Podobnie mógłby się też wypowiedzieć Chris Wilcox, który miał przecież dokładnie ten sam problem, co Green i przeszedł w zasadzie identyczną drogę. Chris miał bowiem taką sama wadę, potrzebował takiej samej operacji, przeprowadzonej przez tego samego lekarza i zrobionej w tym samym szpitalu. Tak o tej całej sytuacji wypowiadał się Jeff:

„Było to dziwne. Pamiętam, jak mówiłem mojemu najlepszemu przyjacielowi 'Nigdy nie życzyłbym tego najgorszemu wrogowi.’ Otrzymać więc dwa miesiące później telefon od jednego z moich dobrych przyjaciół i usłyszeć, że musi mieć on operację było ciężkie do przyjęcia.”

Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Greena oraz Wilcoxa połączyła specyficzna więź, a ich wzajemne relacje, które i tak do tej pory były bardzo dobre, uległy jeszcze dodatkowemu ociepleniu, gdyż Jeff był swego rodzaju mentorem dla Chrisa, gdy ten musiał przejść przez cały proces – Green mógł pomagać swojemu koledze, bo sam przecież przez to wszystko przechodził. Paradoksalnie więc to wszystko tylko ich do siebie zbliżyło, a o korzyściach z tego wyciągniętych tak mówił Green:

„Pomogło mi to w taki sposób, że mogłem po prostu być dla kogoś i pomagać temu komuś w przejściu przez to wszystko. To ciężki proces. Wzajemne wspieranie się było dla nas dobrą rzeczą. Mentalnie, pomogło to nam.”

Bardzo podobnie o całej sprawie wypowiadał się też dr Svensson, który zauważył, iż obaj panowie doskonale znaleźli się w sytuacji i bardzo pomogli sobie w trudnych momentach swojego życia:

„Chris opowiedział mi całą historię, że kiedy Jeff przyszedł do Celtics, była to emocjonalna sytuacja. Zastąpił popularnego w Bostonie gracza [Kendricka Perkinsa]. Był młodym człowiekiem wchodzącym w zespół, a Chris został poproszony, aby w pewnym stopniu być dla niego mentorem, pomóc mu zaadoptować się w Celtics i sprawić, aby poczuł się jak w domu. Kiedy Chris miał operację po Jeffie, to Jeff był bardzo miły i zwrócił przysługę Chrisowi, w pewnym sensie był też dla niego mentorem w procesie zabiegu i opowiadał mu, czego można się spodziewać. Regularnie też do niego dzwonił. Był to całkiem miły zwrot w ich relacjach.”

Jeff nie pozostał jednak mentorem tylko dla Chrisa, ale też stał się inspiracją dla innych ludzi z podobnymi problemami. Jego ciężka praca, która wciąż sprawia, że z każdym dniem jesteśmy świadkami coraz lepszego Jeffa, jest niejako potwierdzeniem, że jeśli się chce, to naprawdę można. Dr Svensson w rozmowach ze swoimi pacjentami przywołuje właśnie Greena, jako przykład na to, iż nawet po takiej operacji można wrócić do pełni sił zdrowotnych. Sam Jeff jest niezwykle szczęśliwy z tego powodu, słusznie też jednak zauważa, że dawanie wiąże się z braniem:

„Miło mi jest to słyszeć. Staram się być inspiracją. To ciężka rzecz przejść przez to. Są osoby, które doświadczają o wiele mniej niż załamanie, gdy muszą przez coś takiego przejść. Ludzie widzą mnie, grającego na poziomie NBA po operacji serca, a to może być inspirujące. Miałem jednak wiele okazji, by samemu się zainspirować. Mnóstwo małych dzieci przeszło przez to wszystko przede mną. To działa w dwie strony.”

Jeff otrzymał też sporo pomocy i wsparcia od swoich klubowych kolegów, którzy najzwyczajniej w świecie martwili się o swojego kumpla. A gdy Green z powrotem był w pełni sił, to sam pomagał Celtom, bywając często w szatni, czy też siedząc nawet na ławce w trakcie spotkań:

„Wsparcie, które dali mi ci goście było niesamowite. KG, Rondo, Keyon, Paul, Ray – wszyscy z nich. Kiedy wyszedłem z sali operacyjnej, to – jak mówiło mi wielu doktorów i osób, które się przy mnie kręciły – ci goście upewniali się, że ze mną wszystko dobrze i po prostu się o mnie martwili. Kiedy byłem gotowy do wyjścia, zdarzyło mi się być w Waszyngtonie w tym samym czasie, w którym byli tam też oni, dlatego musiałem się z nimi zobaczyć. Kiedy więc byłem już na tyle silny, by samemu móc się poruszać, nie miałem żadnych wątpliwości, aby sam ich wspierać.”

Jeff Green i Kevin Durant

Wsparcie przyszło też od wielu innych zawodników, a o swoim koledze nie zapomnieli też w byłym klubie. Green spędził przecież w Sonics/Thunder pięć lat i w zasadzie od samego początku swojej kariery miał okazję grać i rozwijać się wraz z Kevinem Durantem, który dzisiaj jest jedną z największych gwiazd ligi. Pomimo rozłąki, obaj panowie nadal utrzymują kontakt i starają się utrzymać przyjacielską więź, czego dowodem mogły być takie słowa otuchy wypowiedziane przez Duranta w trakcie sezonu 2011/12:

„Dedykuje ten sezon jemu. Jeff jest bardzo pozytywną osobą. Tak wiele się od niego nauczyłem. Co by się nie działo, on myśli pozytywnie nawet w najcięższych czasach. Wciąż się uśmiecha, śmieje i dobrze bawi. Ciężko jest przejść przez to, przez co on przeszedł. Modlę się za niego każdego dnia. Wie on jednak, że wróci lepszy i mocniejszy. Nie mogę się doczekać tego dnia. Wiem, że on także.”

Zmotywowany Green jeszcze przed sezonem 2012/13 podpisał więc nowy, dłuższy kontrakt. Jego wcześniejsza umowa opiewająca na kwotę $9 milionów dolarów została pomnożona przez cztery, czyli przez liczbę lat obowiązywania nowego kontraktu – Danny Ainge wierzył bowiem, że wartość Greena zdecydowanie wzrosła po tym, jak przeszedł przez proces powrotu na parkiet po operacji serca i postanowił zainwestować w niego spore pieniądze. I tak, Jeff już na starcie swojego powrotu do NBA z jednej strony dostał wielki kredyt zaufania, jednak z drugiej został też mocno obciążony. $9 milionów dolarów na sezon to bowiem duża kwota, dlatego też na Greena od razu nałożone zostały duże oczekiwania. Zapewne zbyt duże. Mecze przedsezonowe zdawały się jednak działać na korzyść Ainge’a, gdyż Jeff spisywał się bardzo solidnie, kilkukrotnie pokazując się z naprawdę dobrej strony. Sezon regularny wszystko jednak zweryfikował. Słaby występ w pierwszym meczu w Miami (0/4 FG i ledwie trzy punkty w 23 minuty), w którym Green kompletnie nie radził sobie z LeBronem Jamesem pokazał, ile jeszcze pracy przed skrzydłowym Celtics.

„Preseason jest czymś innym. Nie dostaje się wtedy smaku tej prawdziwej NBA. Rozgrywając pierwszy po powrocie mecz z Miami uświadomiłem sobie, że złapanie rytmu zajmie chwilę czasu.”

Jeff zwyczajnie nie spełniał oczekiwań i boleśnie zderzył się ze ścianą w postaci gry na najwyższym poziomie. Przez pierwszą część sezonu notował średnio 9.4 punktów oraz 3.1 zbiórek na mecz, przy skuteczności z gry wynoszącej 42.5%. Wszystkie te liczby były jego najgorszymi średnimi w całej karierze, gorszymi nawet od liczb kręconych podczas debiutanckiego sezonu w Seattle Supersonics, kiedy to Green w przekroju całego sezonu zdobywał średnio 10.5 punktów oraz zbierał 4.7 piłek (zaliczył też 52 spotkania w pierwszej piątce), a – za te solidne, jak na żółtodzioba, statystyki został wybrany do NBA All-Rookie First Team. Wszystko to sprawiło, że na Greena spadła ogromna fala krytyki. Zarzucano mu, że jest miękki, że się boi, że pozbycie się Perkinsa w zamian za niego było dużym błędem, a podpisany przed sezonem kontrakt jest o wiele za duży. W obronę Greena wzięli jednak zawodnicy, m.in. Jason Terry, który tak zareagował na informację o nieprzychylnej prasie w stosunku do Jeffa:

„Naprawdę? Czy zapomnieli, przez co przeszedł? Mieliśmy dwóch gości, którzy mieli operację serca A ludzie oczekują od nich, aby grali tak dobrze, jakby byli nowi? To nie jest skręcenie kostki. Jeff po prostu potrzebuje trochę czasu.”

Głos zabrał też Danny Ainge, który próbował niejako bagatelizować te głosy, osądzając krytyków o niewiedzę i brak zrozumienia:

„Nie sądzę, aby ludzie w pełni rozumieli, jak bardzo było to poważne. Zagrażało to jego życiu.”

I trudno nie było przyznać racji Terry’emu, czy generalnemu menedżerowi Celtów – oczekiwania postawione przed Jeffem już na początku jego powrotu były zdecydowanie za duże. Green miał spore problemy już na starcie swojej przygody w Bostonie na początku 2011 roku i wydawało się, że teraz te problemy – wzmocnione jeszcze przez ciężki przeskok na poziom NBA – ujawniają się ponownie. Jeff sam jednak bronił się, w dobry sposób próbując odpowiadać na wszystkie zarzuty i tutaj także ciężko było się z nim nie zgodzić:

„Ludzie oczekują tak wiele, a nie rozumieją szczegółów dotyczących tego, o co tak właściwie chodzi. Kiedy przyszedłem do Bostonu, wchodziłem na parkiet, gdy na zegarze pozostawały dwie minuty do końca pierwszej kwarty, a potem byłem poza grą przez kolejne pięć czy sześć minut. Po prostu są te przerwy w graniu, nie ma żadnej spójności. Ciężko jest wejść w rytm w półtorej minuty, kiedy tak w zasadzie nie masz styczności z piłką. Wiem, że ludzie chcą, abym brał piłkę i rzucał za każdym razem. Ale to nie jest sposób, w jaki się gra.”

„Program, po którym byłem [w Georgetown], zakładał grę w defensywie, robienie swojego, dostarczanie partnerom piłki na jak najlepsze pozycje, a także nie bycie samolubnym. A potem dostaje się do NBA i tutaj jest totalna tego opozycja. Nie możesz nauczyć kogoś, by był bardziej agresywnym. Musisz się nastawić na to, że taki będziesz, że zmienisz sposób grania, w jaki grałeś przez całe swoje życie. Każdy mi mówi 'bądź taki i taki’. Jest to więc w mojej głowie, ale potem mecz się zaczyna i czasem wracam do tego, co sprawiło że jestem profesjonalistą w pierwszej kolejności. Potrzeba czasu. To nie jest łatwe. Wcale.”

Jeff Green wsadza nad Jefffersonem

Z drugiej jednak strony Jeff zdawał sobie sprawę, że nierównej gry nie może tłumaczyć tylko tym, a w szczególności nie może tak tłumaczyć się Riversowi. Dlatego też postanowił w ogóle nie rozmawiać na temat swojej operacji i związanej z nią rehabilitacji z trenerem zespołu.:

„Nie rozmawiamy o tym. Wie, że tak czy siak nie będę mu o tym mówił. Zdecydowałem się wrócić w takim, a nie innym czasie. Nie chcę, aby ktokolwiek zmuszał mnie, żebym ponownie przez to przechodził. Poradzę sobie z tym, z czym muszę sobie poradzić. Przejdę przez to, przez co muszę przejść. Żadnych skarg. Żadnych wymówek.”

O samym przestawieniu się, czy zmianie stylu gry, mówił też Thompson, który spędził z Greenem wiele godzin na długich rozmowach i zna go bardzo dobrze – zauważa on zresztą bardzo ciekawą prawidłowość, a jego słowa idealnie chyba pasują do absolwenta uniwersytetu Georgetown:

„Wszyscy z nas prosili Jeffa, aby był czymś, czym nie jest. Wielokrotnie mówiłem mu, że jest zbyt utalentowany, aby być tak pokornym i skromnym. Odkłada na bok zbyt wiele, jak na gracza z jego możliwościami. Mógłby pomóc swojej drużynie odrobinę bardziej, będąc odrobinę bardziej samolubnym. Nie ma nic złego w byciu samolubnym w dobrym znaczeniu.”

Thompson, który tak doskonale zna Greena, a kiedyś nazwał go nawet „najmądrzejszym graczem, jakiego kiedykolwiek widział”, nie mógł się mylić. Jeffa – jak zresztą każdego zawodnika, ale też po prostu człowieka – rzeczywiście bardzo ciężko jest zmienić, jednak faktem jest, że wiele rzeczy pozostaje w samej głowie gracza i wiele rzeczy zależy tylko od niego. Green ma niesamowite możliwości i wykorzystanie ich jest tylko kwestią tego, co sam z tym zrobi. A od pewnego momentu w sezonie zaczęło wydawać się, że w końcu znalazł pomysł, że w końcu się przełamał, zaczął on bowiem grać bardzo dobrze i już w styczniu mówiło się, że wraca na dobre tory. Dodatkowym kopem była kontuzja Rajona Rondo, która zmotywowała w zasadzie wszystkich Celtów do jeszcze cięższej pracy i zabrania swojej gry na wyższy poziom tak, aby wypełnić to, co Celtics stracili przez kolejne kontuzje. Green już od jakiegoś czasu gra naprawdę wyśmienicie, a perełki w postaci wcześniej wspomnianego już 43-punktowego występu przeciwko Miami Heat tylko utwierdzają w przekonaniu, że możliwości Jeffa są w zasadzie nieograniczone. Jedną z jego najlepszych koszykarskich cech jest ogromna wszechstronność, dzięki której Jeff może robić na parkiecie dużo, dużo rzeczy. Ma dopiero 26 lat, a za sobą prawdopodobnie najcięższe miesiące w całym życiu, które sprawiły że jest lepszym człowiekiem i lepszym zawodnikiem. Gdzieś w międzyczasie, dokładnie w pierwszą rocznicę operacji, Green wstawił na swojego twittera poniższe zdjęcie:

Green na szpitalnym łóżku tuż po operacji

Podobnie, jak w przypadku poprzedniego szpitalnego zdjęcia, autorem fotografii jest Willie, a widać na niej nieprzytomnego Jeffa, który podłączony do jakichś urządzeń leży w swoim łóżku i nie daje w zasadzie żadnego znaku życia. Dlaczego więc Green zdecydował się zamieścić je na portalu społecznościowym?

„To mi po prostu przypomina, jakim jestem szczęściarzem i jak wiele przeszedłem.”

Ciężko uwierzyć, że dokładnie 365 dni po długich godzinach w Cleveland ten sam człowiek, jak sam o sobie mówi – „szczęściarz” – miał już piłkę do kosza w ręku i z wielką siłą wsadzał ją nad Jermaine’em O’Nealem. Wtedy, dokładnie 365 dni po zabiegu, Green udowodnił sobie, rodzinie, fanom, że żyje, ma się dobrze i wciąż potrafi grać w koszykówkę. Być może to właśnie był ten zwrot, który pozwolił mu pożegnać się z duchami przeszłości. Rozegrał on bowiem bardzo dobre spotkanie przeciwko Phoenix Suns, podczas którego dołożył kolejny plakat do swojej bogatej już kolekcji – ma przecież postery z Jeffersonem, Vuceviciem, czy Boshem. Nic więc dziwnego, że po tamtym spotkaniu Green był wyraźnie wzruszony, nie mogło bowiem zabraknąć pytań dziennikarzy o znaczenie spotkania z Suns, a także o to, co działo się na przestrzeni ostatniego roku:

„Nie płaczę, ale było to emocjonalne. Rok temu miałem operację serca. Myślę o leżeniu w łóżku, kiedy obudziłem się z tego, aż do tego, gdzie jestem teraz. To dla mnie wielka sprawa. Po prostu cieszę się, że tu jestem, cieszę się, że żyje, cieszę się z gry w koszykówkę. Nie mogę wyrazić w słowach tego, jak się czuje. To wspaniały dzień. Miałem dobry mecz. Po prostu cieszę się, że jestem tutaj. Sporo zastanawiałem się nad tym, co przeszedłem. To błogosławieństwo być tutaj. Jestem po prostu szczęśliwy.”

„Kiedy pierwszy raz wstałem po operacji, pierwszy razy kiedy zacząłem chodzić, to było bolesne, ale to byłem ja podejmujący kroki, by zaczęło mi się poprawiać, początek mojego postępu, by znów być na parkiecie. To są wspomnienia, których nigdy nie zapomnę. Ten pierwszy krok… To była dla mnie wspaniała wędrówka i niewiarygodny proces, który przeszedłem. Mogę tutaj siedzieć i opowiadać wam o tym wszystkim… Sposób, w który się poczułem po wybudzeniu… nigdy już nie chcę czuć tego ponownie. Uczucie, że po 10 zrobionych krokach już jesteś zmęczony… Nigdy już nie chcę czuć tego ponownie. Zamierzam popychać siebie do granic możliwości i zawsze być w formie.”

Gdy Green odwiedzał w szpitalu Jareda Sullingera, który znalazł się tam z powodu konieczności operacji pleców, miał pewne obawy dotyczące igieł, bowiem to właśnie one były dotychczas tym, co przywracało koszmarne wspomnienia związane z zabiegiem i tym, co powodowało wręcz zawroty w głowie:

„Przez pierwsze dwa miesiące po operacji, za każdym razem, kiedy o tym pomyślałem, to robiło mi się niedobrze.”

Wielkie było więc zdziwienie Greena, gdy przechodząc przez szpital i mijając kolejne pokoje nie poczuł niczego. A przecież widział wszystko to, wszystkie te urządzenia, tuby, igły, które i jemu „towarzyszyły” podczas pobytu na oddziale szpitala w Cleveland. Z kolei tym, z czym Green wiąże same dobre wspomnienia z pewnością jest ta charakterystyczna blizna, która uświadamia mu, że nie ma rzeczy niemożliwych:

„Pokazuje bliznę, gdy tylko mogę. Teraz to jest już część mnie. Kocham to. To przypomnienie, że pokonałem coś, w co wielu ludzi wątpiło, że pokonam.”

Jeff Green ze swoją blizną

Jak wielu z nas, po usłyszeniu o wadzie serca Greena, postawiłoby pieniądze na to, że będzie on robił jeszcze kiedyś rzeczy, których jesteśmy świadkami dziś? Jego powrót do NBA był ciężką przeprawą, ale dziś można już chyba to głośno powiedzieć – Green wrócił do NBA na dobre. I będzie jeszcze lepszym zawodnikiem, może nawet kimś, na kim Celtics będą w przyszłości opierać swoją grę. Nikt nie wie, jak dalej potoczą się jego losy, jednak na chwilę obecną wiemy jedno. Jeff wykonał niezmiernie ciężką pracę, by być w tym miejscu, w którym jest teraz. Zrobił wiele kroków, z których każdy kosztował go wiele wysiłku, rozpoczynając od tego pierwszego po operacji, najcięższego. Ale pomimo tego wszystkiego, co przeszedł on nadal jest pokorny, nadal jest skromny i nadal wie, co w tym sporcie jest najważniejsze i o co tutaj tak właściwie chodzi:

„Wiem, że gdzieś zawsze będą negatywne głosy. Ktoś zawsze znajdzie coś negatywnego do powiedzenia. Zamierzam więc po prostu wychodzić na parkiet i grać, pozwolić mojej grze przemówić. Jeśli wygrywamy, mam gdzieś, jak gram albo ile rzucam. Jestem bardziej zawodnikiem dla zespołu. Nic innego nie ma znaczenia. Moim zadaniem jest pomóc drużynie w każdy możliwy sposób.”

Jeff Green może być inspiracją dla wielu nas. Jeff Green powinien być inspiracją dla wielu z nas. Jego osoba jest idealnym przykładem, iż ludzka istota nie zna granic możliwości. My, jak i on sam, mamy wielkie szczęście, że w Bostonie nie było kolejnych tak tragicznych wydarzeń, jak wtedy gdy na boisku upadał, a potem umierał Reggie Lewis. Obu łączy wiele cech, jednak tą najważniejszą jest z pewnością wielkie zamiłowanie do gry. Wielkie serce, które w przypadku jednego po prostu nie wytrzymało. Green ma duże szanse, by być w Bostonie jeszcze większą legendą niż Lewis, którego koszulka z numerem #35 wisi przecież pod kopułą bostońskiego Ogródka. Przed Jeffem jeszcze wiele ciężkiej pracy, ale nie wydaje się to dużą przeszkodą. Nie po tym, przez co musiał przejść. Jeff Green powinien być inspiracją dla wielu z nas. Dla każdego z nas.