Jeśli myślicie, że znacie Rajona Rondo, to prawdopodobnie jesteście w błędzie. Wielu kibiców uważa bowiem, że Rondo to kolejna zmanierowana gwiazda NBA, na której nie powinno się opierać drużyny. Rondo nie zwraca jednak uwagi na opinie tych kibiców i nadal robi swoje – za zamkniętymi drzwiami, bez rozgłosu, ani niepotrzebnych kamer. A o tym, ile tak naprawdę robi, wie on sam oraz ci, na których mu zależy – koledzy z drużyny, przyjaciele, rodzina. I to całkowicie mu wystarcza. Na to, w jaki sposób Rondo żyje, jaki ma sposób bycia i na to, w jaki sposób postrzegają go kibice, miało wpływ wiele czynników. Przeczytajcie poniższą historię i dowiedzcie się, co tak naprawdę sprawiło że Rondo jest Rondem.
Rondo nigdy nie szukał atencji, nigdy nie chciał, by zwracano na niego uwagę. Tak było od samego początku, zwracanie uwagi nigdy nie było dla niego najważniejszą rzeczą. Nie wierzycie? Spytajcie samego Rajona:
„Po prostu nie lubię przykuwania uwagi. Nie potrzebuję tego. Czuje się dobrze z tym, kim jestem. Nie chcę przyciągać uwagi, szukać jej… Tak długo, jak ludzie, na których mam wpływ, tak długo, jak dotykam ich życia i wiedzą oni, że pochodzi to z dobrego miejsca, to nie muszę mieć atencji. Ktoś inny może ją mieć.”
Zresztą, nawet gdyby to on jej pożądał, to od początku miałby w tym elemencie nieco pod górkę – fakt faktem, był dość specyficznym, nowym graczem w Oak Hill Academy. Dynamiczny rozgrywający z niesamowitym przeglądem pola, a także wielkim sercem do gry. Wielu od razu skreśliło go jednak za problemy rzutowe i „nieudolność ofensywną” (ew. „upośledzenie rzutowe”), nawet pomimo faktu, że na Eastern High School miał sezon na poziomie 28 punktów, 10 zbiórek i 7.5 asyst na mecz. Coach Steve Smith wiedział jednak, że na Rondo można liczyć nawet wtedy, gdy istniała potrzeba zdobycia punktów. To jednak nie było rolą młodego obrońcy. Zdobywanie punktów należało do tego, który zwracał na siebie uwagę. Do tego, na którym skupiano się najwięcej. Josh Smith zachwycał bowiem nie tylko widownię, ale i ekspertów – był bardzo perspektywicznym, wielce utalentowanym młodym graczem, który zmierzał prosto do NBA, grając niesamowicie efektownie po obu stronach parkietu – w obronie jego bloki przygniatały do parkietu, w ataku jego dunki pozbawiały złudzeń przeciwników. Jak mówił trener:
„Josh był w większości w centrum uwagi. Kiedy ludzie przychodzili robić jakieś historię o Oak Hill w tamtym sezonie, zawsze rozmawiali z Joshem, ponieważ to on był tym wysokiej klasy gościem, a Rajon zawsze brał „tylne siedzenie”. Nie wydawało się, aby w jakikolwiek sposób go to dotykało. Po prostu wychodził i grał. Nie obchodziło go, co powiedzą ludzie, co napiszą. Jeśli brali oni na tapetę innego gracza, było to dla niego w porządku. On po prostu chciał wygrywać. To on był głównym powodem, dzięki któremu wygraliśmy tamtego sezonu. On był tym gościem, który sprawił, że się nam udało.”
„Tamtego sezonu”, czyli w sezonie, gdy Oak Hill Academy zaliczyli perfekcyjny bilans wygrywając 38 spotkań i nie przegrywając ani jednego. Rondo zresztą również zaliczył wtedy niesamowity sezon ma poziomie 21 punktów, 3 zbiórek i 12 asyst w każdym spotkaniu. Jakby tego było mało Rondo pobił też rekord ilości asyst w jednym roku (303) notując przy tym dwa spotkania z 27 asystami na koncie i jedno z 31 ostatnimi podaniami. Mało? Co powiecie na 55-punktowy występ w jednym ze spotkań, co do dzisiaj jest drugim wynikiem w historii Oak Hill. Nic więc dziwnego, że Rondo został wtedy wybrany do prestiżowego McDonald’s All-American Team wraz z takimi graczami jak choćby jego kumpel Josh Smith, czy inne przyszłe gwiazdy NBA, jak Dwight Howard, Rudy Gay czy Al Jefferson.
Nawet pomimo tak dobrego sezonu Rondo wolał pozostać w cieniu. Nigdy nie domagał się uwagi mediów. Wiedział po prostu, że jest dobrym graczem i nic więcej. Tamten sezon to pokazywał. Nie potrzebował potwierdzenia, nie chciał uwydatnić tego przez media. Pozostawał sobą. Zresztą, oddajmy głos coachowi Smithowi:
„Był pewnym graczem. Myślał, że jest tak dobry, jak każdy inny; może myślał, że był niedoceniany, szczególnie kiedy był w szkole średniej. Ale nie przechwalał się na około. Nie był tego typu gościem i trzymał się na uboczu. Nie otworzy się dla wielu ludzi, ale jeśli kogoś pozna, wtedy to zrobi.”
„Zawsze był takim typem faceta, który wszystko trzyma blisko siebie, który nie mówi dużo o swojej przeszłości, nie mówi wiele na temat tego, skąd przyszedł. Dla ludzi z ulicy, albo dla osób, którego go nie znają – myślę, że wiele ludzi może pomyśleć, że jest wyniosły, nietowarzyski albo jest nieśmiałym gościem. Ale kiedy już go poznasz, jest świetnym gościem do bycia w pobliżu. Zauważyłem, że dla swoich przyjaciół i kumpli z drużyny zawsze jest o wiele bardziej otwarty. Był jednak cichym rodzajem gościa, nawet w młodym wieku.”
Być może miał na to wpływ fakt, że Rondo wychowywany był bez swojego ojca. Mama Amber musiała więc robić naprawdę dużo, aby wyżywić całą rodzinę i utrzymać ich z dala od zejścia na złą drogę. Ich, bowiem Rondo nie jest jedynakiem – ma jeszcze trzech braci. No i to właśnie chyba dlatego tak bardzo lubi rywalizację. Cała czwórka uwielbiała rywalizować, w zasadzie we wszystkim. Grano w przeróżne gry planszowe, takie jak choćby popularny bardzo „Monopol”, a kiedykolwiek Rondo przegrywał żądał rewanżu za rewanżem, póki w końcu nie wygrał. Rodzeństwo miało na to sporo czasu, ponieważ gdy tylko na ulicach zapalały się światła, to wszyscy wracać musieli do domu. Tam spędzali czas nie tylko ze sobą, ale też z całą rodziną, przyjaciółmi i kolegami. Wspomina starszy o pięć lat brat Rajona – Will:
„Przychodził każdy z sąsiedztwa. Pierwszą rzeczą, jaką robili z rana było pukanie w nasze drzwi. Deszcz, deszcz ze śniegiem, czy po prostu śnieg, musieliśmy tam być.”
Rajona z dala od ulicy trzymali w zasadzie wszyscy, począwszy od mamy, braci, wujków, ciotek, sąsiadów, a skończywszy na trenerach. Od nich wszystkich otrzymywał wiele rad na każdym kroku, które miały mu pomóc w znalezieniu swojego miejsca. Will dodaje:
„Bóg zesłał wokół nas dobrych ludzi.”
Rondo natomiast próbował swoich sił w sporcie, czyli nie dość, że wciąż chciał rywalizować, to pozostawał tym samym daleko od ulicy. Początkowo grał jako quarterback w futbolu amerykańskim, potem dał się poznać jako pitcher w bejsbolu, aż w końcu wielkie ręce, długie ramiona oraz szybkość i umiejętność dobrego chwytu spowodowały, że odnalazł sport dla siebie. Tym sportem była oczywiście koszykówka, a jego wielkie umiejętności połączone ze świetnym czytaniem gry już w młodym wieku dawały mu przewagę nad mniej atletycznymi kolegami. Jedynym, co mogło go powstrzymać był w zasadzie on sam. Na szczęście Bóg był na tyle łaskawy, aby na drogę Rajona naprawdę zesłać dobrych ludzi. Pierwszym trenerem młodego rozgrywającego był Doug Bibby, który już od pierwszego wejrzenia, widząc ćwiczącego na sali Rondo, zobaczył w nim gwiazdę. Nic więc dziwnego, że pochodzący z bardzo koszykarskiej rodziny Doug, chwilę potem dzwonił już do swojego wujka Henry’ego, kuzyna Mike’a (byłych graczy NBA), a także do swojego taty (coacha akademickiego) mówiąc:
„Myślę, że mam przyszłego profesjonalistę.”
Nie wiedział jednak wtedy, jak bardzo uparty jest Rondo. No i nie wiedział, że do Rondo trzeba mieć specyficzne podejście. Głównie dlatego w Eastern High School nie zawsze było im po drodze, jak wtedy, gdy Bibby musiał zawiesić Rondo na kilka spotkań. Nie udałoby się to, gdyby nie współpraca z jego mamą:
„Nigdy nie byłbym zdolny trenować Rondo, gdyby nie byłoby to dla jego matki. Powiedziała, że podoba jej się moja dyscyplina. Mówiłem jej: 'Chcę, aby miał lepsze oceny; chcę, żeby poszedł uczyć się do świetlicy. Nie będę wystawiał go w pierwszej piątce, a ty uziemisz go w domu.’ Wspierała mnie we wszystkim, co robiłem.”
Jak jednak mówi brat Will, „pierwszy rok” z Rajonem zawsze jest ciężki:
„Myślę, że dla każdego trenera pierwszy rok z Rondo jest ciężki. Rajon jest zdecydowanie takim graczem, z którym musisz usiąść i porozmawiać, wtedy zrozumie on, jakie masz plany. Nie możesz powiedzieć mu tylko 'Niebo jest niebieskie, a trawa jest zielona.’ i oczekiwać, że będzie mu się z tobą układało. Musisz pokazać mu, co masz na myśli.”
Debiutujący w roli trenera Doug Biby potrafił jednak się z nim dogadać, a ich więź tylko na tym zyskiwała. Młody coach pozwalał rozmawiać Rondo w czasie timeoutów, dostrzegając tym samym jego świetne czytanie gry. Trener respektował też wysokie koszykarskie IQ Rondo, ten z kolei respektował wielki autorytet Bibby’ego. Dzięki temu Rajon szybko stał się wielką gwiazdą swojej szkoły, ale w końcu musiał przenieść się na nieco większą scenę. Tam, już w Oak Hill Academy, Rondo kontynuował dobrą grę. Co ciekawe profesjonalni skauci przychodzili na prawie każdy mecz i trening, ale tylko po to, ażeby zobaczyć wspomnianego Josha Smitha. Wychodzili jednak rozmawiając głównie o tym superszybkim rozgrywającym z ogromnymi rękoma. Coach Smith mówił:
„Powiedziałbym, że ośmiu z dziesięciu skautów stwierdziło, że Rajon był lepszym prospektem NBA.”
W końcu, po dobrych sezonach w szkole średniej, przyszedł czas na kolejny etap w karierze, czyli grę na uniwerku. W związku z bliskością wobec mamy i rodzeństwa, Rondo postanowił zostać w pobliżu domu. Trener Oak Hill wykonał więc kilka telefonów do pobliskich uniwersytetów, jednak żaden z nich nie wyraził większego zainteresowania. Zainteresowania nie było też ze strony uniwersytetu w rodzinnym Louisville, który dla Rajona było opcją najlepszą. Trener Rick Pitino wolał jednak Sebastiana Telfaira z Nowego Jorku, na którego był wtedy ogromny hype. Pitino choć był wstępnie zainteresowany rekrutowaniem Rondo do swojego składu, to nie było to coś, co uważał za konieczne, tym bardziej jeśli brał pod uwagę ewentualne dołączenie do składu Telfiara. Rajon zadecydował jednak inaczej i postanowił nie czekać na Louisville, ale wziąć sprawy w swoje ręce – w styczniu swojego seniorskiego roku poprosił swojego coacha Smitha, aby ponownie zadzwonił do pobliskiego uniwersytetu Kentucky i wyraził zainteresowanie Rondo grą dla trenera Tubby’ego Smitha. Ten zgodził się zobaczyć Rajona w grze, ale po wyjazdowym meczu swojego zespołu w Tennessee (21. godzin od Oak Hill), jeśli Kentucky to spotkanie wygra i w następny dzień będzie miało wolne. Drużyna Tubby’ego wygrała, dzięki czemu trener mógł pojawić się w Oak Hill. Lekko spóźniony wszedł do sali gimnastycznej, jednak wystarczyło mu ledwie pół godziny, aby powiedzieć do Steve’a Smitha:
„Nie wiedziałem, że jest taki dobry.”
Kilka dni po tym Rondo podjął już decyzję – nie potrzebował wizyty na kampusie, nie chciał też czekać jeszcze dłużej na Louisville. Co ciekawe, jeszcze kilka dni przed tym, zanim Rajon postanowił dołączyć do Kentucky, jeden z trenerów związanych z Lousville mówił:
„Oni mają to pod kontrolą. Zamierzają nie spieszyć się z Rondo, być z nim w kontakcie i jeśli Telfair przejdzie na zawodowstwo, to go wezmą.”
Jak się okazało – nie mieli. Kropkę nad i postawiła mama Amber, która na jednym z meczów Oak Hill miała na sobie ubranie Kentucky. Tam Rondo spędził całkiem udane chwile, jednak nie obyło się bez problemów z trenerami. Tubby Smith niekoniecznie był idealnym trenerem dla Rondo, tak samo jak Rondo nie był idealnym graczem w systemie Smitha. Ocenia pierwszy trener RR, Doug Bibby:
„Myślę, że coach Smith jest skubanym trenerem. Coach Smith i Rajon mają świetną relację. Wciąż rozmawiają. Ale coach Smith miał swój styl grania. To świetny styl, ale to po prostu nie był najlepszy styl dla Rajona.”
Prawdopodobnie obaj osiągnęliby jeszcze lepsze wyniki, gdyby ich drogi się nie skrzyżowały, choć z drugiej strony przecież i tak wcale źle nie było. Ba, było nawet lepiej niż dobrze. Kto wie, jak dalej potoczyłyby się losy Rondo, gdyby nie gra w Kentucky. Co prawda z trenerem nie układało się najlepiej, ale przecież nie było też wcale tak źle. Zdarzały się jednak takie momenty, jak wtedy, gdy Rondo zupełnie zignorował rozpisaną zagrywkę, podobnie uczynił z dwoma kolegami, którzy mieli zdecydowanie lepsze pozycje, a zamiast tego zdecydował się na rzut za trzy punkty, gdy Wildcats przegrywali jednym punktem na 10. sekund przed końcem. Trafił, na zegarze pozostała sekunda. Kentucky wygrali tamto spotkanie. Nie zawsze było jednak tak różowo, Smith często nie potrafił zapanować nad gorącą głową Rondo, a ten występy fenomenalne przeplatał z tymi średnimi. W trakcie trwania drugiego sezonu postanowił, że przystąpi do draftu.
Po dwóch latach spędzonych na uniwersytecie Kentucky Rondo został więc wybrany z 21. numerem w drafcie 2006. Wybrany przez Phoenix Suns, jednak od razu wytransferowany do Celtics. Ci mieli go na oku już od dłuższego czasu – Rondo świetnie prezentował się bowiem już na przeddraftowych treningach. Na tym w Chicago rozbłysnął chyba jak nigdy wcześniej – wręcz latał po parkiecie, nakręcał tempo i rozdawał asysty z zegarmistrzowską precyzją. Był najszybszym graczem w grze, prawie wystrzeliwał kolejne podania w szybkich kontrach. Jakby tego było mało, pokazał się jeszcze świetnie w obronie, gdzie jego atletyzm, rozumienie gry i kierowanie defensywą udowodniły, że to jest gracz na poziomie NBA. Na deser zaserwował jeszcze trochę luzu, a jego wielkie dłonie i świetnie panowanie nad piłką sprawiły, że inni obecni na hali zaczęli nazywać go „E.T.” przez te jego długie palce. Jedynym problemem pozostawał jego rzut, a w zasadzie jego ciągły brak. To nie zraziło jednak Danny’ego Ainge’a, którego myśl o przechwyceniu Rondo zaczęła coraz mocniej świtać w głowie.
Ainge nie mógł więc uwierzyć, że kolejne zespoły pomijają Rondo w drafcie. W końcu wybrali go Phoenix, jednak pod stołem była już przygotowana umowa. Wyc Grousbeck pozwolił generalnemu menedżerowi Celtics na pozyskanie Rondo, co było wtedy w Bostonie nie takie proste, albowiem klub patrzył wtedy na każdy pojedynczy dolar. Ainge zaoszczędził już trochę pieniędzy poprzez pozbycie się Raefa LaFrentza, dlatego też Grousbeck powiedział mu wtedy:
„Już zaoszczędziłeś nam sporo pieniędzy. Wiem, że od zawsze go lubiłeś. Jeśli potrzebujesz wydać na to pieniądze, zrób to.”
Dlatego też Ainge – dopiero podczas nocy draftu – zawarł ze swoim starym zespołem z Phoenix umowę, że jeśli Rondo dotrwa do ich numeru, to go wybiorą, a następnie oddadzą do Bostonu. Ci z kolei przejmą kontrakt Briana Granta, a także oddadzą do Suns przyszłościowy numer draftu 2007 od Cleveland Cavaliers. Udało się, Rondo pozostał niewybrany do 21. numeru i tym samym stał się graczem Boston Celtics. Ainge wierzył, że trafił mu się gracz specjalny, a jego przemyślenia – jak się później okazało – były… prawdą. Trafił mu się gracz iście specjalny, którego tamtej nocy najbardziej docenili właśnie Celtics. Generalny menedżer Bostończyków tak wypowiadał się wtedy o Rondo:
„Myślimy, że ma szanse stać się wyjątkowym graczem. Nie zrobiliśmy tego transferu, jeśli nie wierzylibyśmy, że ma szanse, aby być takiego rodzaju graczem jak Al Jefferson, Gerald Green, tego typu gracze. Myślimy, że on ma tego rodzaju upside.”
W swoim debiutanckim sezonie Rondo nadal pozostawał w cieniu, a media niezbyt interesowały się Bostończykami, tym bardziej, że Celtics grali jeden z najgorszych sezonów w swojej historii podkreślony przez 18-meczową serią przegranych, a Rajon dopiero po kontuzji Sebastiana Telfaira, który koniec końców także wylądował w Bostonie, przeskoczył do pierwszej piątki i zagrał od pierwszej minuty 25 spotkań. Spisywał się nieźle jak na rookiego, a jego gra była w zasadzie jednym z niewielu jaśniejszych punktów w tamtym sezonie. Danny Ainge, generalny menedżer Celtów, wyciągnął jednak dwa asy z rękawa kolejnego lata w postaci Kevina Garnetta oraz Raya Allena, a Celtics z miejsca stali się najgorętszą drużyną w NBA, o której media nie przestawały mówić.
Rondo pozostał w zasadzie jedynym rozgrywającym w zespole, choć gdyby Timberwolves nie odpuścili, to do transferu Garnetta by nie doszło – Wilki chciały bowiem w swoim składzie właśnie Rondo, a nie Telfaira. Ostatecznie jednak to nie Rondo powędrował do Minnesoty, a skoro ze składu odszedł też Delonte West (do Sonics, w wymianie obejmującej Allena), to na młodym, 21-letnim wtedy playmakarze spoczęła odpowiedzialność za kierowanie drużyną z pozycji rozgrywającego. Rondo miał tym samym wokół siebie trzech przyszłych Hall-of-Famers, a nawet jeśli nie chciał być w centrum uwagi, to nie miał wyboru – na Boston skierowane były od tamtego lata wszystkie koszykarskie światła. Rondo musiał przyjąć do wiadomości i oswoić się z tym, że od teraz będzie miał większą publikę, że teraz również na niego będzie zwróconych więcej oczu, niż mógłby na początku swojej kariery przypuszczać.
„Nie miałem żadnej opcji. Było to ciężkie. Nie chciałem tego, myślę jednak, że moja gra prosiła o to, albo chciała złapać tego typu uwagę. Więc próbowałem z tego skorzystać.”
Chyba się udało. Rondo był podstawowym rozgrywającym Celtics w sezonie, gdy zdobywali mistrzostwo. Oczywiste jest, że nie odgrywał kluczowej roli, jednak jego wkład w końcowy sukces był równie oczywisty. Jeśli ktoś nie chciał uwierzyć, to kolejne dowody miał w kolejnych sezonach. Stał się kluczową postacią Celtics, a jego czas nastawał w szczególności w playoffs – choćby faza posezonowa w roku 2009, czy też rok później, gdy jego gra doprowadziła Celtów do siódmego meczu finałów NBA. Rondo wyrósł na gwiazdę ligi, jednego z najlepszych rozgrywających w NBA. Zaliczył też swój pierwszy występ w All-Star Game. Jego niesamowite triple-doubles spowodowały, że z miejsca stał się jednym z najpopularniejszych graczy w całej lidze. To wszystko jednak kontrastowało z wszelkimi doniesieniami spoza kortu. Media szeroko rozpisywały się o jego ostrej osobowości, która skutkowała zawieszeniami, czy kolejnymi plotkami transferowymi na jego temat.
„Staram się zachować równowagę na parkiecie, stałą pozycję, nigdy za wysoko, nigdy za nisko. Ale poza boiskiem, myślę, że jestem całkiem fajnym gościem do bycia w pobliżu, szczególnie, jeśli cię lubię (śmiech). Jestem kimś takim, w rodzaju gościa, który idzie z rytmem. Jestem wyluzowany, sympatyczny, bardzo lubię rywalizować. Myślę, że mogę zrobić wszystko, jeśli rzucisz mi wyzwanie, więc staram się po prostu dobrze bawić robiąc to.”
Sławna stała się też wielka niechęć Rondo do mediów, jego obojętność na wywiady i związane z tym, legendarne już, rozmowy z reporterami. Grając jednak w takim mieście, jak Boston, jasne jest, że Rondo nie może cały czas pozostać w cieniu, tym bardziej, jeśli rozgrywa dobre spotkanie. I tak, po jednym z meczów, w którym zanotował kolejne naprawdę wielkie triple-double (12.02. 2012 – 32 pkt, 15 ast, 10 zb vs Bulls), głównym tematem rozmów była nie wygrana Celtów, czy statystyczne osiągnięcie Rondo, ale brak chęci do udzielenia jakiekolwiek wywiadu. Rondo powie później:
„Chodzi o drużynę. Najważniejszą rzeczą jest to, że wygraliśmy, to proste. Triple-double, czy nie – wygraliśmy. To jest ich opinia. Nie mam nic do powiedzenia na ten temat.”
Rajon jeszcze bardziej nienawidzi wszędobylskich kamer, gdy rozmowy sprowadzają się do jego działalności społecznej, czy charytatywnej. Traktuje on ją bowiem bardzo personalnie, jest to dla niego czymś bardzo osobistym. A takich działań Rajon prowadzi naprawdę dużo, o których wielokrotnie mieliśmy okazję usłyszeć (jak choćby wtedy, gdy każda asysta oznaczała kolejne pieniądze na budowę boisk w Bostonie, czy też ostatnio, gdy kupował dzieciom prezenty na święta, lub też jak co roku, gdy organizuje latem swój camp dla dzieci). Bardzo chciałby, aby opinia publiczna skupiała się przede wszystkim na problemach, ich przyczynach i możliwych sposobach pomocy. Z drugiej jednak strony, doskonale zdaje sobie sprawie i wie, że jego popularność, oraz dziesiątki wywiadów mogą tylko rozpropagować wybrane działania i pomóc potrzebującym osobom:
„Staram się robić wiele rzeczy w społeczeństwie. Nie chcę uzyskiwać przez to dużej uwagi mediów, ale z drugiej strony, chcę wnieść świadomość, jakie rzeczy staram się robić.”
Patrząc na tę osobę powyżej, patrząc na niektóre wywiady i to, w jaki sposób Rajon przeprowadza wywiady, to jak bardzo nie lubi się z mikrofonem (czy może po prostu z niektórymi dziennikarzami, którzy w kółko i kółko zadają te same durne pytania…) pewnie wielu zdziwiłoby się, gdyby zobaczyło Rondo w pewnej innej sytuacji. W sytuacji również z mikrofonem, również z kamerą. Tyle, że gdy skierowane są niego te prawdziwe światła, te z planu filmowego, lub też podczas sesji zdjęciowej.
„To dość upokarzające, ale w moim domu mam tak wiele różnych czasopism ze mną na okładce. Dla jednego, to błogosławieństwo. Ale w tym samym czasie, staram się po prostu robić to, co robię najlepiej. Jeśli będę się starał zachować czysty umysł, robić właściwe rzeczy na i poza parkietem, to myślę, że wtedy takie rzeczy nadal będą się pojawiać w moim życiu.”
A tego było już sporo – żeby wspomnieć tylko niektóre sesje Red Bulla, magazynu SLAM, czy też epizodyczny występ w koszykarsko-romantycznym filmie „Just Wright” [„Wygrać Miłość”]. Zresztą, sami mamy okazję się o tym na bieżąco przekonywać, gdy co jakiś czas widzimy np. Rondo jako nauczyciela, lub też – jak ostatnio – na naradzie SportsCenter (swoją drogą świetna anegdota o wielkości jego dłoni). Nic więc dziwnego, że podczas ostatniego lokautu Rondo przyjął posadę stażysty w magazynie GQ. O tym, co się dzieje, gdy Rondo ma przed sobą profesjonalny aparat, opowiada sam zainteresowany:
„Po prostu zmieniam się w inną osobę. Nie lubię robienia zdjęć w miejscach publicznych, ale nie mam nic przeciwko sesjom zdjęciowym. Coś tylko pstryknie, a już jestem w swoim żywiole. Uwielbiam ubrania i uwielbiam się w nie ubierać, po prostu zupełnie inaczej się czuję, gdy mam na sobie te wszystkie ubrania.”
Rondo od samego początku swojego pobytu w Bostonie jest też swoistym „klejem” w szatni. To Rondo jest tym, który spaja ze sobą zespół, który pracuje nad dobrą chemią i atmosferą w drużynie. I choć być może na pierwszy rzut oka tego nie widać, to Rondo jest jej liderem. Był do tej roli przymierzany już wcześniej, jednak dopiero w ostatnim czasie stał się prawdziwym liderem drużyny. Bo lider to nie tylko osoba, która ciągnie zespół na parkiecie, ale też robi wszystko dla zespołu poza parkietem i sprawia, że inni gracze grają lepiej, są po prostu lepsi. Tak przed obecnym sezonem wypowiadał się Keyon Dooling, były gracz Celtics, a obecnie Dyrektor ds. Rozwoju Zawodników:
„To czas, aby ludzie zaczęli odkrywać, jak wiele Rondo znaczy, nie tylko dla tej wielkiej organizacji, ale dla tego wielkiego sportowego miasta. To czas, aby poznali oni Rajona Rondo, jakiego my wszyscy doświadczamy już od jakiegoś czasu.”
Zgadnijcie, kto wziął pod swoje skrzydła młodego Bradleya, kto się nim opiekował, podczas trudnych dla niego chwil. Nie byli to weterani, był to Rondo. Podczas pierwszego sezonu Avery’ego to Rajon regularnie sprawdzał, czy Bradley dobrze się odżywiał, czy miał transport, lub też po prostu był w pobliżu, gdy ten czuł się samotny, przytłoczony i potrzebował kogoś do rozmowy. A nie były to dobre czasy dla Bradleya, który grę w D-League traktował wręcz jako degradację i naprawdę mocno to przeżył. To jednak Rondo był tym, który był przy Bradleyu; tłumaczył mu, że nawet gra D-League jest dobrą okazją na utrzymanie formy i polepszanie swojej gry. Rondo zrobił nawet sporo, by móc oglądać Bradleya w barwach Red Claws, jednak jego plany w ostatniej chwili zmieniły treningi Celtics, odbywane w tym samym czasie, w którym Avery grał w D-League:
„Prawdopodobnie, rzeczą, która wyróżniała się najbardziej, było to, że kiedy byłem w D-League, nie mógł przyjść, ale przypadkowo zaproponował, że przyjdzie na mój mecz. Próbował, ale koniec końców nie był zdolny tego zrobić. Sam fakt, że chciał przyjść i mnie zobaczyć, kiedy byłem w D-League, to wyróżnia się najmocniej. Na początku byłem po prostu zaskoczony. Myślałem: 'Cholera, to naprawdę pokazuje, że moi koledzy dbają o mnie i o mój rozwój.’ To wiele dla mnie znaczyło, byłem młodym gościem, który z nikim nie był jakoś blisko, albo któremu nikt ze starszych nie okazywał jakiejś wielkiej sympatii, ponieważ próbowali oni zobaczyć jaką jestem osobą, no i musiałem zapracować na ich szacunek. To, wychodzące prosto od niego, wiele dla mnie znaczyło.”
„Czułem się prawie tak, jakby to [gra w D-League] było karą. Ale pokazało to, jak bardzo się mną przejmował, jak bardzo troszczy się o wszystkich.”
„Był jak wzorowy model, był dla mnie jak brat, ktoś, kto zawsze chciał widzieć, że ze mną wszystko w porządku. Prawdopodobnie zobaczył we mnie samego siebie, oczywiście dlatego, że myślę, iż kiedy przyszedł do Celtics, to tak naprawdę nie grał. W tamtym czasie przegrywali, było to dla niego ciężkie i zobaczył odrobinę tego, przez co ja przechodziłem i był kimś, kto mógł mnie wtedy podnieść. W pewnych przypadkach nie zawsze tak jest, ale jesteśmy jak rodzina i pomaga mi on od pierwszego dnia.”
Podobnie było również i z Jaredem Sullingerem, który po świetnej karierze uniwersyteckiej od razu trafił na głęboką wodę w Bostonie. Rozgrywający Celtów znacząco pomógł mu jednak w pierwszych, trudnych dla pierwszoroczniaka chwilach, a okazuje się, że wszystko miało miejsce podczas europejskiej wycieczki Celtów w październiku 2012 roku – przynajmniej tak sądzi Sullinger:
„Rzadko kiedy widzisz żółtodzioba stającego się częścią rutyny rozgrywającego-weterana po treningach i podczas rozgrzewek. Myślę, że to zaczęło się w Turcji. Był w trakcie rzucania i zdecydowałem się postawić zasłonę. Po chwili wciąż podawał mi po zasłonie i kazał mi rzucać. Potem mieliśmy kogoś, kto podawał mi piłkę, więc był to nasz zwyczaj za każdym razem. To błogosławieństwo być w takiej sytuacji.”
Zresztą, w Turcji właśnie, to pokój Rondo był głównym miejscem w hotelu, w którym mieszkali Celtics – miejscem, wokół którego kręciła się cała drużyna. Dosłownie. To bowiem najczęściej do drzwi Rondo dobijali się inni gracze, a powód był bardzo prosty:
„Jedzenie nie było tam zbyt dobre. Więc późnym wieczorem, kiedy zgłodnieli, przychodzili do mnie i pukali do moich drzwi mówiąc 'Co tam masz, Rondo?'”
Rondo zorganizował też podczas zeszłej przerwy między sezonowej kilka treningów drużynowych w Los Angeles. Pomysł wyszedł sam od niego, chciał nawet, żeby właściciele Celtics użyczyli zawodnikom na tę okazję środek transportu, czyli prywatny samolot, jednak tego zabraniały przepisy ligi. To jednak nie zniechęciło pomysłodawcy, który mówi: „Za wszystko zapłaciliśmy sami.” Co ciekawe po raz pierwszy z taką inicjatywą spotkał się weteran Jason Terry, który na parkietach spędził przecież już 14 lat:
„Byłem w lidze przez 14 lat i nigdy czegoś takiego nie robiłem. Jako gracz NBA, myślę, że to było dla niego duże. Pokazuje to, jakim świetnym jest liderem i pokazuje to, jak ważne jest dla niego, abyśmy wygrywali. Przez to, co robi w tym przypadku, promuje to zwycięstwa. Zawołał mnie osobiście i powiedział: 'To dlatego staram się, abyśmy byli razem. Wchodzisz w to?’ Odpowiedziałem: 'Bez wątpienia. Cokolwiek robisz, popieram cię w 100 procentach.'”
„Początkowo musiałem pomyśleć o mojej żonie i zobaczyć, czy pozwoli mi odejść (śmiech). Ale po wysłuchaniu go nie miałem wątpliwości. Jestem rodzinnym gościem, mam dzieci, więc było to ciężkie oddalić się od domu, ale jestem tutaj, aby zrobić cokolwiek dla tego zespołu, cokolwiek dla Rajona.”
To pokazuje tylko, że Rondo naprawdę troszczy się o drużynę, że na tym zależy mu najbardziej. Zresztą, to musi być prawda, jeśli Dooling mówi też jeszcze coś takiego:
„Jest najbardziej niedocenianym liderem w tej lidze. Wiecie ile razy byliśmy w tamtym sezonie w jego rodzinnym domu? Byliśmy tam przez cały czas, klejąc, budując drużynową chemię. Tak szczerze, to nasi weterani nie zrobili dobrej roboty we wspieraniu go w tej roli [lidera].”
A Rondo nadal wywiązuje się z tego najlepiej, jak tylko potrafi. Również i w obecnym, niestety zakończonym już dla niego, sezonie. Wystarczy spojrzeć na to, co mówią jego klubowi koledzy. Jak się okazuje, to Rondo był tym, który najmocniej namawiał Courtneya Lee do założenia zielonego trykotu – wypowiada się Courtney właśnie:
„Zadzwonił do mnie podczas okresu wolnej agentury i wyraził chęć, abym przyszedł tutaj. To było 'Co tam, jak leci?’ przez większość czasu. Potem przeszedł do 'Możesz wypełnić tę rolę, możemy zrobić to, możemy zrobić tamto. Ostateczna decyzja należy do ciebie, więc z wielką chęcią chcielibyśmy, abyś był tutaj.’ To mocno wpłynęło na moją decyzję. Granie z ludźmi, których już znasz, a dopiero potem to, jakiego kalibru gracze są tutaj – to zdecydowanie miało wpływ.”
Jeff Green zdradza z kolei, że Rondo wciąż jest tym, który najmocniej stara się scalić ze sobą zespół. Tak było już w zeszłym sezonie, kiedy to utworzyła się naprawdę mocna ekipa, a w zespole nie brakowało chemii. Rondo, Kevin Garnett, Keyon Dooling, Chris Wilcox oraz Marquis Daniels byli ze sobą tak blisko, że nawet pokoje mieli obok siebie w kolejno mijanych na wyjazdach hotelach. Rajon organizował też sporo eventów, jak choćby wspólne obiady, wypady do klubów, czy oglądanie filmów. Raz spotykali się u Rajona, kiedy indziej jadali u Doolinga. Dzieci bawiły się wspólnie, żony spędzały czas z nimi, ale też mogły poplotkować we własnym, kobiecym towarzystwie. Zawodnicy natomiast także mogliby rozmawiać w zasadzie na każdy temat – rozpoczynając od samochodów, przez politykę, modę, a na grach wideo kończąc. Tak wypowiadał się Rondo:
„To była ekipa. Mieliśmy sporo takich samych hobby. Samochody, filmy, shopping. I – poza Keyonem – wszyscy jesteśmy całkiem prywatni.”
Z kolei tak mówi część tamtej grupy, Wilcox:
„Byliśmy ze sobą tak blisko. To była najlepsza drużyna, w jakiejkolwiek byłem.”
Wilcox, dla którego poprzedni sezon był szczególnie ciężki, gdyż pamiętamy o jego operacji serca, która automatycznie wyłączała go z gry do końca sezonu. Równie dlatego ta integracja była tak ważna – dla Chrisa była to po prostu część rehabilitacji, a także potwierdzenie, iż wciąż jest integralnym członkiem tej drużyny, nawet pomimo absencji.
„Oglądałem telewizor, kiedy grali oni z Miami i to naprawdę mnie bolało. Nigdy wcześniej nie byłem w playoffach, więc siedzenie w domu i oglądanie ich było ciężkie.”
O swoim kumplu nie zapominał jednak Rondo – w połowie serii z Heat telefon Coxa nieoczekiwanie zadzwonił, a ten w słuchawce usłyszał znajomy głos mówiący: „Po prostu sprawdzam co u ciebie, wielkoludzie.” Dlatego też nie dziwi nas chyba, że obiady stały się niejako tradycją w zespole – nieważne czy w restauracji, czy też u kogoś w domu. Odrobinę szczegółów zdradza Jeff Green:
„Mieliśmy obiady, wielokrotnie, za które on płacił. Sam czasem pichcił i gotował coś w swoim domu. Powiedziałbym, że ogólnie obiady [są najlepszą rzeczą, jaką robi, jako kolega z drużyny], ponieważ to po prostu my, cieszący się z towarzystwa każdego z osobna. Robiliśmy to na wyjazdach, ale też i w Bostonie. Wychodzi to pod wpływem chwili. To nie jest coś takiego, że jesteśmy na wyjeździe w Orlando i on organizuje tam obiad. To jest tak, że kiedy jesteśmy w autobusie i kierujemy się do hotelu w Orlando, to on mówi: 'Chodźmy na obiad.’ To wszystko nie jest zaplanowane. Płacimy po kolei, ale to on zachęca nas do tego.”
Nic więc dziwnego, że teraz, gdy Rondo grać nie może, brak takiej integracji jest mocno odczuwalny w całej drużynie, co stara się wytłumaczyć jakoś Kevin Garnett:
„Jedynym sposobem, w jaki mogę to wytłumaczyć jest to, że kiedy masz takiego gracza, jak Rondo, który robi tak wiele wspaniałych rzeczy dla tego zespołu, stajesz się tak jakby bujający w obłokach, nieobecny duchem. Masz kogoś, kto gotuje dla ciebie i spodziewasz się tego każdego dnia, a nagle tego kogoś nie ma i nikt tego nie zrobi, więc twoją kwestią jest się najeść. Niespodziewanie zaczynasz robić te potrawy dla smakoszy, a do twojego domu zaczyna przychodzić coraz więcej osób. Nigdy nie wiesz, że miałeś coś takiego, póki nie stracisz tej osoby.”
Rondo po kontuzji pozostał jednak blisko drużyny, przynajmniej na tyle, na ile mógł. Był na każdym meczu Celtics w TD Garden po 25. stycznia, z kolei latanie na spotkania wyjazdowe nie byłoby zbyt dobrym posunięciem przed samym zabiegiem. Rondo od momentu usłyszenia diagnozy zrobił naprawdę sporo, aby jak najlepiej przygotować się do zabiegu, zasięgnąć rad, opinii innych lekarzy, a także powoli przygotować się do rehabilitacji. Mimo tego, znajdywał czas, aby być z kolegami w dniu meczu, a jak dowiadujemy się od Terry’ego, Rondo – który biegać nie może – już od kilkunastu dni trenuje i polepsza inne rzeczy ze swojego repertuaru, jak na przykład rzut:
„Cały czas jest w pobliżu, nigdzie sobie nie poszedł. [W sobotę, 9.02] w nocy był na sali oddając rzuty i był na siłowni pracując. Dzisiaj [w niedzielę, 10.02, mecz z Nuggets] podczas przerwy był w szatni mówiąc nam: 'Tak trzymać, oby tak dalej.’ To pokazuje, że wciąż jest z nami, że nie jesteśmy sami. Nie musiał tutaj być. Mógł być w domu i zrozumielibyśmy to, nie świrowalibyśmy. Ale to zdecydowanie jest czymś ekstra-specjalnym. To pozytywne, bardzo pozytywne. Wszyscy wiemy, jak cholernie chce tam być. Widzieć go przechodzącego przez to, co przechodzi, a mimo to nadal optymistycznego i nadal kibicującego swoim kumplom pokazuje – po pierwsze – jaki ma charakter i – po drugie – jak on nadal jest liderem tego zespołu.”
To, co robił w przeszłości teraz wróciło do niego – już chwile po ogłoszeniu druzgocącej diagnozy, że więzadło w jego kolanie jest zerwane, pojawiły się głosy wsparcia, słowa otuchy. Nie tylko od Celtics, ale też od naprawdę sporej liczby graczy, albowiem kolejna kontuzja kolana takiego zawodnika ponownie odbiła się szerokim echem w całej NBA. Wyrazy ubolewania i życzenia szybkiego powrotu zdrowia słały gwiazdy NBA. Największe wsparcie Rondo dostanie jednak od tych prawdziwych przyjaciół, głównie z Bostonu, ale też od takich, o których mówimy „przyjaciel na całe życie”. Nikt nie ma wątpliwości, że chodzi tutaj o Kendricka Perkinsa, ale też wspomnianego już Josha Smitha, czy Rudy’ego Gaya, czyli równie dobrych przyjaciół Rondo. Wiadomo jednak, że największa więź powstała między nim a Perkiem – przecież obaj byli w Bostonie od początku swoich karier, grali ze sobą kilka długich sezonów i znają siebie, jak nikt inny. Nadal utrzymują ze sobą codzienny kontakt, który – jak pamiętamy – został wystawiony na próbę poprzez pamiętny transfer Kendricka do Oklahoma City. Wymiana, na mocy której do Bostonu przywędrował m.in. Jeff Green, mocno odbiła się na grze i samopoczuciu dwójki przyjaciół, co wyraźnie widać było w kilku pierwszych tygodniach po tamtym transferze. To wszystko nie zmieniło jednak relacji między nimi, a Perk – o czym mogliście przeczytać niedawno na naszej stronie – postara się dać Rondo jak najlepsze wsparcie w ciągu trwającej już rehabilitacji:
„Rozmawiamy każdego dnia, więc nie było to nic nadzwyczajnego. Ale kiedy usłyszałem o tym, graliśmy tamtej nocy, więc zadzwoniłem do niego zaraz po meczu.”
„Kiedy słyszysz coś takiego, szczególnie jeśli dotyczy to bliskiego przyjaciela, to zawsze jest to druzgocące. Więc chciałem po prostu zadzwonić i upewnić się, że mentalnie wszystko z nim w porządku i że po prostu zaczyna się przygotowywać, ponieważ potrzeba skupienia, aby przejść przez proces operacji i rehabilitacji. Więc chciałem po prostu dać mu kilka rad o zdrowiu, drugich opiniach, o tym, jak przejść przez rehabilitacje, a także dać mu znać, że jestem do jego dyspozycji.”
„Mentalnie, ma ciężki czas, bo po prostu siedzi i prawdopodobnie nie jest zdolny chodzić przez choćby minutę, ani nawet nie może biegać. A cała rehabilitacja jest z tym związana. Mentalnie, nie radzi sobie z takimi rzeczami. To jest największa rzecz, o którą się martwi. Nie myślę, aby naprawdę kiedykolwiek miał tego typu operację, która go tak dotyka i zmusza go, do przejścia przez rehabilitację, aby wrócić do miejsca, gdzie powinien być.”
Bardzo ciekawych rzeczy dowiadujemy się też (od niezawodnej Jackie MacMullan, która zresztą wraz z inną świetną bostońską dziennikarką – Jessicą Camerato – ogromnie pomogły przy pisaniu tego tekstu) o koszykarskiej drodze Rondo w NBA – od normalnego jak każdy inny żółtodzioba, przez małego „szczeniaczka”, który nie odstępował na krok… Raya Allena, ucząc się od niego wszystkiego, a nawet naśladując legendarne już przygotowanie przedmeczowe SugarRaya, aż do stania się jednym z najlepszych rozgrywających w lidze. Logiczne było, że bostońska drużyna nie należała już tylko do Wielkiej Trójki, ale coraz częściej także do Rondo – tym bardziej, że ten niejednokrotnie potwierdzał to na parkiecie, a niektóre z jego zagrań stało się wręcz kultowymi w Bostonie. Coś popsuło się jednak między nim a Rayem Allenem – ich wzajemne relacje zdecydowanie uległy ochłodzeniu, o czym dowiedzieliśmy się jednak dopiero po sezonie 2011/12. Sezonie najsłabszym dla Allena w barwach Celtics. Fakt faktem, że na decyzję Allena o odrzuceniu oferty Celtics i przeniesieniu się do Miami, miało wpływ sporo czynników, ale nieporozumienia na linii Rondo-Allen prawdopodobnie mogło być tylko jednym z nich, a nie – jak niektórzy sądzili – czynnikiem głównym. Tak o tej całej sprawie wypowiadał się Dooling:
„Ray był świetny na wiele sposobów. Rondo nauczył się od niego naprawdę wiele – jak się przygotowywać, jak zajmować się sobą, jak być profesjonalistą. Ale sposób, w jaki przewodził Ray był inny, od tego w jaki sposób robił to Rajon. Nie w zły, po prostu inny. Ray nie wiedział jak porozumiewać się z Rondo w taki sposób, w jaki mogli niektórzy z nas, jak ja, jak KG, którzy w pełni ogarnialiśmy Rajona. Kocham Raya, kocham jego rodzinę. Jest prawdziwym profesjonalistą. Ale to nie fair, w jaki sposób to wyszło. Ray miał tak dobre relacje ze wszystkimi dziennikarzami, a Rondo był taki cichy. Więc kto zyskał całą dobrą prasę? Czasem wydawało się, jakby Ray spędzał więcej czasu rozmawiając z mediami, aniżeli z kolegami z drużyny.”
Dodaje Marquis Daniels:
„To prawdopodobnie powinno było zostać rozwiązane inaczej, ale myślę, że obaj zrobili dobrą robotę trzymając to w ukryciu. Nikt nawet o tym nie wiedział, póki sezon się nie skończył. Dajcie im trochę uznania za bycie w tej sprawie profesjonalnymi.”
Pojawiały się zarzuty, że Rondo celowo nie podawał piłki Allenowi tak, jak jeszcze kiedyś, a to właśnie tę kłótnię miało zapoczątkować. Zarzuty w zasadzie – za przeproszeniem – „z dupy wzięte”, jeśli bowiem spojrzymy choćby na kilka skrótów z tego ostatniego sezonu, to zobaczymy wiele pięknych asyst Rondo właśnie do RayRaya, a także sporo trójek Raya trafianych po podaniu właśnie Rondo. Do tych zarzutów odniósł się nawet sam Rondo mówiąc:
„Niedorzeczne. Ale to jest teraz za mną. Szczerze, muszę zostawić to w przeszłości. Ray jest Rayem. Mam nadzieję, że jest w dobrym miejscu. Ja jestem szczęśliwy tam, gdzie jestem. Jakąkolwiek decyzję podjął Ray, decyzja została podjęta. Nie rozmawiałem z nim zanim podjął decyzję i nie rozmawiałem z nim po tym, więc naprawdę nie widzę żadnego związku z moją osobą.”
Prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się, o co tak właściwie panowie się posprzeczali i czy było to na tyle mocno, aby to ochłodzenie stosunków mogło być poważnym czynnikiem odejścia Raya z Bostonu. No chyba, że jakiś postronny obserwator zdradzi nam to wszystko w swojej biografii. Faktem jest to, że Allen miał zdecydowanie lepsze kontakty z mediami, na co bardzo słusznie zwrócił uwagę Dooling, dzięki czemu to właśnie Ray miał w tym „pojedynku” małą przewagę. Być może właśnie dlatego pojawiło się sporo doniesień o tym, jakoby Rondo wcale takim dobrym kumplem w szatni nie był, o czym świadczyć miała właśnie ta frakcja z Allenem. We wszystkie te informacje nie wierzy jednak Lee:
„Sporo mediów zaczęło mówić, że on nie jest dobrym kolegą z drużyny, że się nie dogaduje i inne takie rzeczy. Ja, będąc tutaj, myślę, że to wszystko jest nieprawdą. Każdy w szatni dogaduje się z każdym, wszyscy są spoko, on jest dobrym gościem. Ciężko pracuje każdego dnia. Zawsze stara się odnieść zwycięstwo.”
Ale w obliczu tego wszystkiego, co Rondo zrobił dla tego zespołu, nawet ten epizod z Allenem, nie może w jakikolwiek sposób wpływać na postrzeganie Rajona, albowiem znamy zdecydowanie za mało faktów, natomiast wiemy też, że najlepiej rzucający za trzy gracz w historii miał wiele innych potencjalnych powodów do odejścia, które w zasadzie oficjalnie tymi powodami było – mowa przede wszystkim o tym, że Ainge próbował handlować guardem, a w dalszych akapitach także o tym, iż Allen nie był zadowolony z pomniejszającej się roli w ofensywie oraz faktu, że stracił miejsce w pierwszej piątce na rzecz Bradleya. Jednak tak profesjonalny gracz, jakim z pewnością jest Allen, powinien dobrze zdawać sobie sprawę, że NBA to biznes, tym bardziej, że jego ostatni sezon w Celtics naznaczony był kontuzjami i przez to okazał się najsłabszym. A przecież Ainge nie zawahałby się go wymienić, jeśli miałby na stole dobrą wymianę – i taką w zasadzie miał, bowiem bardzo blisko było tego, żeby w zamian za Raya do Bostonu przywędrował o wiele młodszy, ale już dość porównywalny OJ Mayo. Tak czy siak, Allena już w Bostonie nie ma, a cała sytuacja odchodzi w zapomnienie.
Wiele osób zarzucało też Rondo osłabianie drużyny poprzez swoje zawieszenia, czy to za popchnięcia arbitrów, czy też za bójkę z Krisem Humphriesem. Po tej ostatniej pojawiło się wiele głosów, że Rajon nie powinien tak reagować, lecz utrzymać nerwy na wodzy i odpuścić. I z jednej strony pokazało to, ile obchodził go wtedy wciąż jeszcze żywy streak asyst, a z drugiej pokazał też, że grać z nim, to znaczy znać go. Nie wytrzymał, bo jeden z jego kumpli, bo jeden z jego starszych braci – Kevin Garnett – upadł na parkiet po – bądź co bądź – brzydkim faulu Humphriesa. Nie wytrzymał i stanął w obronie swojego kumpla, jednego z najbliższych przyjaciół. I nie dajcie się zwieść ostatnim wypowiedziom KG o tym, że swoje pozostanie w Bostonie uzależnia od Pierce’a – choć ich przyjaźń jest równie wielka, to Kevin wypowiedział te słowa już po kontuzji Rondo, która mogłaby spowodować totalną przebudowę w Beantown. Gdyby Rondo nadal był zdrowy takich słów wcale byśmy nie usłyszeli, bowiem Garnett nie miałby żadnego powodu, aby z Bostonu odchodzić. Jednak wraz z kończącą sezon kontuzją jego „młodszego brata” szanse na osiągnięcie czegoś więcej drastycznie zmalały, a Kevin o pietruszkę sam (gdyby odszedł też Paul) raczej walczyć by nie chciał.
No i w końcu jeden z najświeższych zarzutów, nad którym spędzono już wiele czasu pisząc kolejne i kolejne komentarze. Że drużyna bez Rondo jest lepsza. I choć dla wielu słowa nic nie znaczą, to jednak w Bostonie słowa są dokładnym odzwierciedleniem tego, co naprawdę się dzieje. Bardzo trafną uwagę na ten temat wysunął wielokrotnie już powyżej cytowany Bradley, który powiedział ostatnio coś takiego:
„Myślę, że to szalone, że ludzie mówią, że jesteśmy lepsi bez Rondo. Myślę, że to niedorzeczne. I myślę, że to szalone, iż wielu ludzi w nas wątpi mówiąc, że nie mamy teraz szans. To nieszczęśliwe stracić takiego gracza, ale mamy zamiar walczyć dla niego i Jareda o każdy pojedynczy mecz. To jest to, co robiliśmy. To jest mentalność, którą mamy. Każdy mecz jest dla nas jak wojna. To po prostu jest to, jak gramy; to jest to, jak grają Celtics. Nieważne co myślą wszyscy inni, tak myślimy o tym my. Po prostu martwimy się o każdego i troszczymy się o każdego, a także wychodzimy na parkiet i gramy dla każdego.”
Ładnie powiedziane. Naprawdę ładnie brzmi – na dodatek nie tylko brzmi, ale naprawdę dało się to zauważyć. Że wszyscy gracze Celtics weszli na inny poziom, zaczęli grać wyraźnie lepiej. Czy było to związane stricte z grą Rondo? W pewnej części na pewno tak. Ale trzeba też zauważyć to, o czym mówi Bradley – że wiele osób spisało już Celtów na straty, że grają oni bez swojego lidera, że znajdują się w bardzo ciężkiej sytuacji, gdzie występ w playoffach jest po prostu niepewny. A kontuzja Rondo mogła ich tylko zmobilizować, tym bardziej, że we wcześniejszej części sezonu nie spisywali się dobrze. A teraz grają na przekór wszystkiemu – kibicom, którzy spisali ich na straty, kolejnym kontuzjom osłabiającym co chwila zespół, a także kolejnym plotkom transferowym i na przekór wszystkim, którzy uważają, że Boston Celtics są już skończeni. Tak raczej na pewno nie uważa wielki rywal Celtów, Kobe Bryant – jeszcze przed łatwo wygranym przez Celtics meczu z Los Angeles Lakers mówił on, że jego zespół powinien być bardziej jak Boston. W tym samym wywiadzie odniósł się także do Rondo mówiąc coś takiego:
„Nie chcecie Rondo? Dajcie go mnie. Kocham wszystko z nim związane. Wszystko. Kocham jego postawę, jego przewrażliwienie, jego zajebistość, jego intelekt, jego 'wszystkowiedzość’. Wszystko to. To jest to, co czyni graczy mistrzowskimi. Jakiego obrońcę o jego warunkach widzieliście, który zdobędzie 18 asyst, 17 zbiórek i 20 punktów, wszystko w jednym meczu? To niesłychane. Kocham tego dzieciaka. Zawsze muszę z nim porozmawiać podczas All-Star. To jeden z moich ulubieńców.”
Rondo ma coś bardzo podobnego do Bryanta. Obaj zawsze chcą zwyciężyć, obaj mają w oczach tę wielką żądzę kolejnych zwycięstw. Oni po prostu nie zwykli przegrywać, może po prostu nie lubią ponosić porażek. Zresztą, kto lubi? Jednak zarówno Kobe, jak i Rondo, są takimi typami, którzy zrobią wszystko, aby w końcu postawić na swoje, aby koniec końców to oni byli na szczycie. Zapytajcie Bryanta z iloma już urazami zmagał się w swojej karierze, zapytajcie ile meczów przez te wszystkie wielkie, drobne i drobniejsze urazy opuścił. Wystarczy wam prawdopodobnie jedna ręka, aby to wszystko policzyć. Tak samo jest w przypadku Rondo – on zawsze będzie chciał zagrać, nieważne, że boli go biodro, albo jego łokieć jest przemieszczony w dość nienaturalny sposób. Ile to już było takich wyczynów Rajona? I na pewno nie robił tego wszystkiego dla statystyk, ale dla zespołu, ale po to, żeby zwyciężyć. Podobnie myśli jego trener z Kentucky, Steve Smith:
„To bardzo niespotykane, jak dla gościa takiej klasy, jakim jest teraz. Miał już wiele osobistych pochwał, które, tak myślę, niewiele go obchodzą, on chce po prostu zwyciężać. Wiem, że w Bostonie on jest jak: 'wszystko czego chce, to znów wygrać’. Chce wygrywać, to jest dla niego ważniejsze od jakiegokolwiek indywidualnego celu.”
Sam Rondo myśli natomiast w ten sposób:
„KG zawsze mówił mi, że to, co odróżnia tych wielkich, to fakt, że jest podstawowa granica, poza którą nie możesz wychodzić. Jestem bardzo krytyczny wobec siebie. Chcę dla siebie jak najlepiej. Moje standardy są bardzo, bardzo wysokie, zarówno wobec mnie, jak i wobec moich kolegów z drużyny.”
Wiele osób postrzega Rajona Rondo, jako kolejną zmanierowaną gwiazdę ligi, nie zauważając tym samym, jak wiele dobrego Rondo nie tylko dla samego zespołu, ale też choćby i dla całego miasta. Wiele osób po prostu nie dostrzega jego liderowania, wiele rzeczy pozostaje przecież tylko w szatni, równie wiele rzeczy robionych jest gdzieś na boku, niewidocznie. Jak jednak wspomniane było na samym początku – Rajon nigdy nie potrzebował atencji, nigdy nie chciał, aby ludzie zwracali na niego uwagę:
„Nie obchodziło mnie to. Nie potrzebowałem zwrócenia uwagi. Nie czułem potrzeby, aby wyjść i powiedzieć 'Ja jestem tutaj liderem.’ Robiłem to, co do mnie należało za zamkniętymi drzwiami. Wiedziałem, że w końcu to samo by zagrało. Jestem z tą samą organizacją przez siedem lat. Nie mogę być 'tym złym’. Oczywiste, że robię coś właściwego.”
Tymczasem najlepiej powinni o tym wiedzieć ci, którzy w towarzystwie Rondo spędzają ponad 200 dni w roku, grają kilkadziesiąt spotkań i widzą to, jak ten stara się na treningach i ile dobrego robi dla tej drużyny. I nie miejmy złudzeń, oni dobrze o tym wiedzą. Wypowiedzi mogą pozostać wypowiedziami, ale fakty są takie: Rajon Rondo już nie dorasta do roli lidera. On tym liderem po prostu jest i jakiekolwiek ma wady – nie wpływają one na to, jak dobrym liderem już jest. Pozostawiają natomiast margines do poprawy, tak aby Rondo mógł stawać się jeszcze lepszym liderem. Przed nim samym prawdopodobnie najtrudniejszy okres w życiu, jednak mając na uwadze wszystko, co do tej pory przeczytaliście – wszyscy powinniśmy być spokojni, że Rondo wróci do swojego poziomu gry. Natomiast o samych Celtics też nie powinniśmy się obawiać – Rondo jest i wciąż tutaj będzie – przede wszystkim – dla tej drużyny. Wiecie czemu? Nie tylko dlatego, że to Celt. On po prostu taki jest.