To był już trzeci thriller w tej serii, w którym losy zwycięstwa ważyły się na mocno rozkołysanych szalkach, a emocje buzowowały tak mocno, że chyba wszyscy mieliśmy spocone ręce. Ostatecznie Celtics wytrzymali w drugiej połowie napór Bucks i to podopieczni Brada Stevensa pojadą w Milwaukee z szansą na zakończenie tej mega fizycznej i pełnej nerwów rywalizacji, która długimi momentami przypomina nam koszykarski oldschool. Przy słabszym dniu duetu JayJay, pierwszoplanową rolę przejął Al Horford, który trafił najważniejsze rzuty w spotkaniu, w tym mega ważną trójkę z narożnika przy stanie +4 oraz daggera na pół minuty przed końcem. Ale na miano bohaterów zasłużyli również nieoczekiwanie Semi Ojeleye i Marcus Smart.
To był must-win mecz dla obu zespołów. Po dwóch wygranych w Bostonie, przyszła szybka weryfikacja w Milwaukee i seria zaczęła się od początku, choć po inauguracji w Ogródku nasze nadzieje na wywiezienie choćby jednej wygranej z parkietu rywala były duże.
Brad Stevens wyciągnął wnioski z wizyty w Wisconsin i zdiagnozował gdzie leży nasz problem, ale nie ukrywajmy – jednocześnie mocno nas zaskoczył. 20, 22, 24, 24, i 32 – ten tajemniczy ciąg liczb to wiek zawodników, którzy wyszli wczoraj w starting line-up. Daje to średnią 24,4, a to jeszcze grubszą linią podkreśla z jaką pewnością w Bostonie ufają młodym chłopakom z potencjałem. Dość powiedzieć, że w tym zestawieniu mieliśmy dwóch rookies, jednego drugoroczniaka i rozgrywającego, który do startowej piątki wskoczył raptem kilka tygodni temu, zastępując kontuzjowanego lidera zespołu.
Dla tych młodych chłopaków był to zdecydowanie najważniejszy mecz w życiu i można było obawiać się jak wytrzymają go mentalnie. Ale oni znów pokazali, że w tych kluczowych momentach potrafią grać z wyłączoną psychiką i w chwilach, kiedy normalnemu człowiekowi drżałyby ręce, oni walczą o każdą piłkę i potrafią swoim uporem domknąć spotkanie. Triumfował też sam Stevens, którego ryzykowny pomysł wypalił i miał większy wpływ na spotkanie aniżeli wystawienie przez Joe Prunty’ego do wyjściowego ustawienia Malcolma Brogdona kosztem Tony’ego Snella, gdyż zeszłoroczny RODY w 18min zaliczył tylko dwa punkty.
A tym dość ryzykownym posunieciem coacha Celtics był Semi Ojeleye, który został rzucony na głęboką wodę i wyszedł od pierwszej minuty naprzeciwko Giannisa Antetokounmpo. I to okazało się być świetnym posunięciem, bo nasz debiutant pracował aż miło i ponownie broniąc jednego z najbardziej utalentowanych graczy w lidze, imponował pracą nóg i zmysłem do odpowiedniego ustawienia. Aż przypomniała się akcja z październikowego starcia w Mecce. Sędziowie odgwizdali mu cztery przewinienia, ale przy co najmniej dwóch z nich popełnili błąd, jakby potwierdzając tezę, że świeżak w tej lidze musi płacić frycowe przy bezpośrednich kontaktach z uznanymi nazwiskami. Ale na arbitrów to my nie powinniśmy po tym meczu narzekać.
W końcówce 24-latek miał dwie bardzo ważne zbiórki w obronie i już sam fakt, że biegał po parkiecie w decydujących akcjach przy takiej stawce spotkania, jest wymowny. Co prawda dodał do licznika tylko pięć punktów, ale on jest przecież rozliczany zupełnie z innych kategorii. A jego świetny występ obrazuje bardzo przeciętne szesnaście punktów Gannisa, choć ten mimo tego, że nie był aż tak groźnym egzekutorem i miał duże kłopoty z ustabilizowaniem rytmu gry, to i tak otarł się o triple-double dodając do punktowego dorobku 10 reb i 9 ast.
W końcówce gwizdki sędziów były po naszej stronie – szczególnie wtedy, kiedy milczały przy naszym oczywistym błędzie zegara oraz przy rzucie z dystansu Khrisa Middletona, który otworzyłby mu szansę na akcję 3+1 i zmniejszenie strat Kozłów do ledwie jednego posiadania na kilkanaście sekund przed końcową syreną.
Prawda jest jednak taka, że nie można tych pomyłek sędziów traktować jako wypaczenie wyniku. Celtics swoją walecznością i niesamowitym zaangażowaniem w odpieraniu zmasowanej szarży Bucks w drugiej połowie, zdecydowanie zasłużyli na to, aby wyjść w tej serii na prowadzenie.
W całym spotkaniu dobrze graliśmy w obronie i nawet jeśli zdarzały się nam irytujące przestoje w ataku, to w defensywie właściwie ani przez moment nie zeszliśmy poniżej bardzo dobrego poziomu. Szczególnie w pierwszej połowie biegaliśmy pod własną obręczą na niesamowitej intensywności, co miało swoje przełożenie na wskaźniki osiągnięte przez Bucks w pierwszych dwóch kwartach – skromne 37 punktów przy 13/45 z gry, 21% z dystansu, siedem popełnionych strat, a do tego zdecydowanie wygrana przez nas rywalizacja na tablicach 24:17.
W drugiej było już nieco słabiej, ale Bucks mimo, że byli w stanie wykorzystać kilka naszych pustych posiadań, to jednak na te runy pozwalające im zmniejszać straty musieli bardzo mocno popracować. I nawet w paint nie mogli być spokojni o punkty, bo Celtowie mieli świetny timing i rozdali rywalom aż siedem bloków. Choć finalne wskaźniki Kozłów poszybowały niewiele w górę w zestawieniu do tych z pierwszej połowy (37% FG, 27% z dystansu, 11 strat, przegrane zbiórki 37:45), to jednak nasze słabsze momenty w ofensywie w 3Q, a szczególnie na starcie czwartej ćwiartki (siedem pudeł z rzędu) i łącznie 17 błędów, były przyczyną nerwowej końcówki. Defensywą zostawiliśmy wygraną w Bostonie!
Smart nie grał od 11 marca, a to w takim momencie sezonu zawsze jest dla zawodnika kłopotliwe – czy nie straci na przygotowaniu fizycznym, czy szybko poczuje piłkę i parkiet. Innymi słowy, czy będzie w stanie z marszu pokazać drużynie, że jest w formie i będzie jej wartościowym składnikiem. No i co zrobił Marcus? – a no wychodzi przy owacji kibiców zgromadzonych w Ogródku i w trakcie pierwszego meldunku na parkiecie pokazuje, że wciąż jest tym buldogiem w obronie, którego nienawidzi pół ligi. O jego zadziorności przekonali się obaj liderzy naszego rywala – Antek, który dostał czapę w powietrzu oraz Middleton, który momentami rozpaczliwie szukał choćby centymetra wolnej przestrzeni przy baseline. 9 pts, 5 reb, 4 ast, stl i 3 blk w 24min. Poziom jego zaangażowania w walkę był godny podziwu, bo już w pierwszej akcji poleciał na parkiet, aby wyłuskać piłkę rywalowi, jakby zupełnie zapominając w jaki sposób doznał kontuzji. To też dzięki jego sprytowi w parterze Horford mógł dopełnić formalności i trafić spod kosza daggera na niespełna pół minuty przed końcem. I choć Smart wciąż ma te same problemy w ataku (2/7 FG, 5 TO), to jednak w obronie zawsze gwarantuje nam jakość. Nikt nie wie jakie plany wobec niego ma Danny Ainge, ale jedno jest pewne – ten gość nie odpuści w żadnej sekundzie PlayOffs. O to możemy być pewni, tym bardziej po takim wejściu z buta w Bucks.
Słabszy dzień mieli Jayson Tatum i Jaylen Brown, który po kombinacji 55 pts w Milwaukee, tym razem wspólnie zagrali na 22 pts przy 7/20 FG. Trzeba przyznać, że Brown miał jeden przebłysk, który był nam bardzo potrzebny, kiedy w 3Q trafił w krótkim odstępie dwie trójki i znowu wyprowadził nas na dwucyfrowe prowadzenie. Tatum właściwie tylko przy akcjach pick-and-roll z Horfordem mógł zaliczyć plusy w notatkach.
Liderem zespołu tym razem był właśnie Horford, jak na najbardziej doświadczonego gracza przystało. Trudny mecz, bardzo trudny, bo było kilka momentów, kiedy Bucks przejmowali inicjatywę i ich szarża wydawała się być skazana na powodzenie. Ale wtedy Al się temu przeciwstawiał. To właśnie wspomniana już we wstępie jego trójka z narożnika przy +4 w czwartej kwarcie dodała nam tak potrzebnego tlenu. Swoją drogą to był mecz, w którym wykorzystaliśmy słabszą stronę Kozłów i kilka razy po dobrym ball-movement trafiliśmy z rogów boiska. Wielkie znaczenie miała też jego kapitalna asysta do schodzącego wzdłuż linii końcowej Browna. Dominikańczyk z kolejnym w tej serii double-double 22pts/14reb. Miał sześć strat, ale puśćmy je w niepamięć.
Stawka tego meczu była ogromna, bo sprawa szła o to, kto w tej serii wyjdzie na prowadzenie, a kto już w piątek będzie grał pod presją hasła „Win or go home”. Nic więc dziwnego, że na parkiecie można było odczuć napięcie. No i chyba stało się też to, co było od Game 2 nieuniknione – Terry Rozier i Eric Bledsoe poszukali iskry, aby skoczyć sobie do gardeł. Wina w tej sytuacji po obu stronach, bo obaj w mawianej akcji byli zainteresowani mocniejszym kontaktem. T-Roz na to wszystko odpowiedział chwilę później soczystą trójką, ku uciesze wszystkich fanów. Ale po niej mocno się podpalił i popsuł nam trzy kolejne posiadania. I w tej sytuacji kapitalnie zachował się Stevens, który widząc zagotowanego i zbyt pewnego siebie Roziera, szybko wziął przerwę, aby ostudzić jego głowę.
Ławka Bucks w pierwszej połowie nie istniała, a jej jedynym widocznym przedstawicielem był Jabari Parker. Nasi rezerwowi z kolei bezpośrednią rywalizację wygrywali 19:7, choć przed pięcioma punktami z rzędu Parkera na koniec 2Q było 19:2. W drugiej połowie jednak to właśnie zmiennicy gości mocno akcentowali chęć wyrwania wygranej. Parker skończył mecz z licznikiem na poziomie 17pts, a wejście smoka miał Shabazz Muhammad, który w 3Q robił na parkiecie co i jak chciał, zdobywając 11 pts w cztery minuty. Nasi w drugiej odsłonie dodali ledwie osiem punktów i wyróżnili się właściwie tylko w obronie.
Prowadzimy 3:2 i do Milwaukee jedziemy z szansą na wejście do półfinału Eastern Conference. Ale pamiętajmy, że w tej serii zapach Game 7 w Bostonie ciągle fruwa w powietrzu.
Więcej materiałów z Game 5 znajdziecie tutaj.