Kolejny wielki comeback Celtów

Podobnie jak 18 grudnia w Indianapolis, tak i 28 grudnia w Bostonie, mało kto dawał szansę Celtom na zwycięstwo, kiedy Rockets w swoim najlepszym momencie prowadzili nawet 26 punktami, a na 18 sekund przed końcową syreną mieli trzy punkty przewagi. Wtedy jednak do akcji wkroczył Marcus Smart, który wymusił nie jedno, a dwa przewinienia ofensywne Jamesa Hardena i Celtics wygrali po punktach Ala Horforda. Tak w wielkim skrócie można opisać epicki finisz czwartkowego spotkania, w którym Bostończycy pokazali niesamowity charakter i przypomnieli, że mimo pojawiających się w ostatnich tygodniach problemów, wciąż są jedną z najlepszych drużyn na Wschodzie. Teraz będą mogli w końcu trochę odsapnąć…

Trudno jest pojąć to, co stało się w czwartek w Bostonie. Rockets zaczęli mecz od zdobycia 12 kolejnych punktów i nawet się nie obracali. Już po pierwszej kwarcie prowadzili 20 punktami, w drugiej było nawet 60-34 dla przyjezdnych. Trójka za trójką przy aż 12 stratach i ledwie 14 trafieniach gospodarzy. To nie wyglądało dobrze, to wyglądało jak blowout i to wyglądało jak potwierdzenie, że Celtics wpadli w spore tarapaty, bo przecież byłaby to kolejna już porażka w ostatnich tygodniach. Na całe szczęście, w przerwie Brad Stevens wiedział, co powiedzieć.

Znacznie lepsza postawa w obronie spowodowała, że Celtics powoli zaczęli do tego meczu wracać. Ale tak, jak zawsze można znaleźć jakiś punkt zwrotny, coś co nadało temu wszystkiemu bieg, tak w tym przypadku nie jest to wcale takie proste. Na ten wielki comeback złożyło się bowiem mnóstwo rzeczy, począwszy od energii jaką Abdel Nader wniósł na parkiet, kiedy coach Stevens zdecydował się wypuścić go od początku drugiej połowy. Rookie spudłował wtedy wszystkie cztery rzuty, ale po meczu to jemu Brad przypisał zasługi za start.

Co by jednak nie mówić, każdy zawodnik Celtics, jaki pojawił się na parkiecie, walnie przyczynił się do tego powrotu. Marcus Morris i jego trójka, Aron Baynes ze zbiórką tu czy tam, Shane Larkin i jego energia czy znakomity boxout Nene. Ale też przede wszystkim Marcus Smart, który zagrał w drugiej połowie kapitalnie i to nawet nie jak młodszy brat Draymonda Greena, lecz po prostu jak Draymond Green. 13 oczek, sześć zbiórek, pięć asyst, trzy bloki, dwa przechwyty i fenomenalna obrona na Hardenie. Smart urodził się, by wkurwiać innych graczy NBA.

Sam po meczu mówił, że matka byłaby dumna, że tak zalazł Hardenowi za skórę. Zaczęło się znacznie wcześniej, a skończyło się na dwóch faulach ofensywnych lidera Rockets, który totalnie nie wytrzymał presji i przegrał swojej drużynie w zasadzie wygrany mecz. Z drugiej strony, trzeba tutaj docenić zaangażowanie i serducho Celtów, bo rezerwowi chyba całą czwartą kwartę i część trzeciej stali na nogach. Ba, to nawet Brad Stevens dostał faul techniczny (siódmy chyba w karierze), kiedy sędziowie dopatrzyli się faulu przy czystym jak łza bloku Baynesa.

Pomagał także Ogródek, który żywił się udanymi zagraniami Celtów – jak chociażby wspomnianą trójką Morrisa, który po fatalnej pierwszej połowie, w drugiej zagrał znacznie lepiej i miał 10 punktów plus kilka dobrych akcji w obronie – i oddawał zawodnikom energię z całą siłą. I tak punkt po punkcie, Celtowie odrabiali straty, aż w końcówce za sprawą najpierw świetnej zagrywki dla Tatuma, a potem podstępu Smarta, wykorzystali szansę i objęli pierwsze w meczu (!) prowadzenie. Punkty zdobył Al Horford, który zemścił się za mecz w Houston rok temu.

Tutaj przeżyjecie te ostatnie 18 sekund jeszcze raz:

Rockets zdobyli w drugiej połowie ledwie 36 punktów, trafiając… dziewięć z 36 prób! James Harden był 3/17 w trzeciej i czwartej kwarcie, a kiedy bronił go genialny Smart to nie trafił ani jednego z siedmiu rzutów i miał cztery straty. To był klasyczny mecz dwóch połówek, bo C’s zagrali w drugiej połowie tak jak grali w trakcie swojego 16-meczowego streaku zwycięstw. I gryzieniem parkietu wygrali, dokonując kolejnego już – wydawałoby się niemożliwego – cudu. A tych było już sporo, wspominając choćby wygraną z Warriors czy thriller z Pacers.

Świetny był w tym meczu także Jayson Tatum, który naprawdę rozwija się z meczu na mecz i to bardzo ładnie pokazuje. 19 punktów, 9/11 z linii rzutów wolnych (i oby tak częściej!), a do tego także znakomita defensywa, w tym przechwyt i blok na Hardenie. Po wczorajszym meczu zarówno on, jak i Ben Simmons mają na koncie 555 punktów w tym sezonie, tyle tylko, że bostoński rookie potrzebował do takiego wyniku aż stu rzutów mniej. To tylko jedna rzecz w kontekście wyścigu po ROTY, ale Tatum zdaje się budować coraz mocniejszą kandydaturę.

Tak jak szalony był ten mecz, tak również szalone jest to, że dopiero teraz przed Celtami w końcu chwila wytchnienia. Zespół jest mocno poobijany, nadal trapiony przez kontuzje, a Stevens od tygodni nie mógł przeprowadzić normalnego treningu. Bostończycy grają jednak tylko jeden mecz w ciągu kolejnych pięciu dni (jest okazja spędzić Sylwester i świętować Nowy Rok z Celtics), a do tego przez te ledwie dwa i pół miesiąca rozegrali już 39 z 81 spotkań, co oznacza, że na drugą połówkę sezonu mają więcej czasu: od stycznia do połowy kwietnia.

Ciekawostka: mecz sędziowało tylko dwóch sędziów, a nie trzech jak zwykle. James Harden uważa, że to wpłynęło na ostateczny wynik, ale James Harden nie chce też przyznać, że Marcus Smart wszedł mu do głowy. Więcej materiałów wideo tutaj, a boxscore z tego spotkania znajdziecie tutaj. Na koniec jeszcze radiowy komentarz Cedrica Maxwella podłożony do TV, czyli coś, co musicie dziś zobaczyć/usłyszeć: