Nieudane przywitanie z Ogródkiem

Zupełnie inaczej miała wyglądać inauguracja sezonu w TD Garden. Miał być debiut bostońskiego trio w Ogródku zakończony wygraną nad trudnym rywalem, a ostatecznie nie było ani jednego, ani drugiego. Boston Celtics bez Gordona Haywarda, który zgodnie ze słowami swojego agenta opuści niestety cały sezon 2017/18, po wyrównanym spotkaniu ulegli na własnym parkiecie Milwaukee Bucks wynikiem 100:108. Nie ma co ukrywać, że podobnie jak starcie w Cleveland, był to mecz do wyszarpania. Co by nie mówić, to nowym Celtics brakuje jeszcze tego koszykarskiego wyrachowania, a może po prostu Irvinga na poziomie IT, który rok temu takie spotkania nam wygrywał.

BOXSCORE

Emocje przed rozpoczęciem spotkania lawirowały między ekscytacją związaną z faktem pierwszego meczu w sezonie przed własną publicznością a smutkiem wynikającym z kontuzji Gordona Haywarda, która spowodowała, że z pompowanego nieustannie przez kibiców balonu błyskawicznie zeszło powietrze. W każdym razie niezależnie od okoliczności atmosfera była wzniosła, bowiem rozpoczęcie rozgrywek takową aurę generuje zawsze. Było więc naprawdę efektowne widowisko artystyczno-muzyczne towarzyszące prezentacji zespołu, krótkie przemówienie Marcusa Smarta oraz wideo, na które każdy czekał z niecierpliwością, a mianowicie film nagrany w szpitalu przez Gordona Haywarda, w którym dziękował za wsparcie, zapewniał o swoim optymizmie, życzył powodzenia kolegom z drużyny i zachęcał do wspierania ich żywiołowym dopingiem.

Początek wyglądał obiecująco – przejęliśmy inicjatywę, świetnie wyglądaliśmy po obu stronach parkietu, a Giannis Antetokounmpo szybko złapał dwa faule i do końca 1Q musiał przyglądać się wydarzeniom boiskowym z ławki rezerwowych. Kapitalnie w mecz wszedł Al Horford, który rządził pod bronioną obręczą, a momentami wyglądał jak rasowy rozgrywający. Jednak jeszcze w pierwszej kwarcie zaczęły pojawiać się błędy, które Bucks potrafili skrzętnie wykorzystać. Oddawaliśmy przyjezdnym z Wisconsin nadmierną ilość miejsca na dystansie, zbyt łatwo byliśmy ogrywani w akcjach izolacyjnych i kilka razy wolno wracaliśmy do obrony po zdobytych punktach. Raziła też zaskakująca nieskuteczność na linii rzutów osobistych. Generalnie mam wrażenie, że Celtics grali w tym meczu falami i nie mogli na dobre złapać rytmu zarówno w ataku, jak i w obronie.

Kiedy na początku trzeciej kwarty odnaleźliśmy skuteczność zza łuku, dzięki której przeprowadziliśmy run 14:2 i uzyskaliśmy przewagę trzech posiadań, wydawało się, że szalę wygranej powoli przechylamy na swoją korzyść. Wreszcie przypomnieliśmy sobie akcje z Preseason i graliśmy szybszy ball movement na obwodzie, a w konswkwencji co chwila kreowaliśmy sobie czyste pozycje na dystansie i mid-range. To był zresztą zdecydowanie najlepszy fragment C’s w tym spotkaniu.

Niestety, w 4Q zdarzył nam się ponad czterominutowy przestój punktowy, a przede wszystkim zabrakło w naszych szeregach takiej postaci, jak Giannis, który dzielił i rządził na parkiecie. To właśnie Grek zrobił różnicę w końcówce spotkania i właściwie w pojedynkę wygrał dla Bucks ten mecz. Co prawda daggera trafił Matthew Dellavedova, ale miał taką możliwość dzięki świetnemu podaniu od podwajanego 22-latka. Jednym słowem – nie mogliśmy gościa zatrzymać, na potwierdzenie czego wystarczy zerknąć na osiągniętą przez niego linijkę 37 pts, 13 reb, 3 ast, 3 stl.

Kolejny bardzo dobry występ zaliczył Jaylen Brown (team-high 18 pts, 6/11 FG, 5 reb, 3 ast), który powoli przyzwyczaja nas do swoich efektownych dunków i kto wie, być może w tym roku skusi się jednak na występ w Slam Dunk Contest. Choć z różnym skutkiem, to jednak trzeba szczerze przyznać, że 20-latek dzielnie walczył z Giannisem i w dużym stopniu z powodu kontrowersyjnych gwizdków sędziów, od drugiej kwarty wpadł w foul trouble. Po raz pierwszy od dłuższego czasu miałem wrażenie, że sędziowie nie panują nad meczem i zbyt często podejmują niesłuszne decyzje. Dziwić się można było przede wszystkim rozstrzygnięciem starcia pomiędzy Smartem a Dellavedovą i Johnem Hensonem, czy dwukrotnemu niezauważeniu ewidentnych kroków Antetokounmpo.

Marcus Smart raził nieskutecznością w ataku (4/13 FG), za to nadrabiał niesamowitym poświęceniem i harowaniem w obronie (3 stl). Można się jednak zastanawiać, jak wyglądałaby końcówka meczu, gdyby mimo wszystko Brad Stevens tak długo nie trzymał Smarta na parkiecie w 4Q i zdecydował się wpuścić Terry’ego Roziera (15 pts, 6/12 FG, 3/5 3P FG, 7 reb, 6 ast), który wydawał się być w gazie i obok Horforda był najjaśniejszą postacią w bostońskiej drużynie.

Sześć minut – tyle czasu czekał Kyrie Irving na swoje pierwsze punkty w barwach C’s w TD Garden. I trzeba przyznać, że zrobił to w dostojny sposób, po efektownym ograniu Malcolma Brogdona. Jednak szczególnie w pierwszej połowie 25-latek dłuższymi fragmentami sprawiał wrażenie pozostawania poza grą, nie brał na siebie odpowiedzialności za grę drużyny, a w trudnych momentach nie podejmował ryzyka i przy rzutach tuż przed syreną oznaczającą shot clock violation oddawał piłkę w ręce Smarta. Dość powiedzieć, że Irving w pierwszej połowie nie rozdał żadnej asysty. Właściwie tylko na początku 3Q widać było współpracę pomiędzy nim a Horfordem, kiedy to dwukrotnie zaskoczyli Bucks akcją pick-and-roll. A ta współpraca przy obecnych okolicznościach jest nam jeszcze bardziej potrzebna i miejmy nadzieję, że z każdym meczem obaj panowie będą rozumieć się lepiej na parkiecie.

Trzeba też wspomnieć o udanych debiutach w barwach C’s Daniela Theisa (6 pts, 2 reb w 5 min), Abdela Nadera i Semiego Ojeleye oraz o bostońskich kibicach, którzy ponownie pokazali klasę i wsparli Haywarda głośnym skandowaniem jego nazwiska oraz licznymi wpisami na specjalnie przygotowanej tablicy z oznaczeniem #GetWellGordon. Kolejne spotkanie już jutro w Filadelfii.