O Hawks w ostatnich tygodniach zostało powiedziane już wszystko. Są najbardziej gorącą drużyną w lidze, a porównania do Spurs nie są na wyrost. Liga również docenia rozwój Jastrzębi – patrz 4 zawodników w tegorocznym ASG (do Horforda, Teauge oraz Millsapa dołączył ostatnio także Kyle Korver w zastępstwie Wade’a). Czy są realnym kontenderem do mistrzostwa? Ja bym się wstrzymał z aż takim hurra-optymizmem. Nie zmienia to jednak faktu, że zawodnicy z Atlanty do Bostonu przyjechali po 44-te zwycięstwo, jak się jednak okazało wracają do domu z 11-tą porażką. Wszystko to za sprawą Evana Turnera, który trafił kolejny już wielki rzut w tym sezonie, ponownie dając Celtom cenne zwycięstwo.
Trzeba jednak zaznaczyć, że zwycięstwo Zielonych rodziło się w bólach, wielkich bólach. Od samego początku meczu dominowali goście. Dramatyczny początek Celtów podsumowuje wynik po 6 minutach- 15-2 dla przyjezdnych. Pierwsze 6 rzutów Hawks znalazło drogę do kosza, nie do zatrzymania był Al Horford i przewaga uzyskana w tym fragmencie gry utrzymywała się przez większość pierwszej połowy. Jak wyglądała gra Celtics? Nieudolne próby przełamania się rzutami za 3 punkty (1/11 w pierwszej kwarcie) i generalny brak pomysłu na grę w ataku. W obronie dopiero drugi unit na czele z Crowderem i Zellerem przystopował rozpędzone Jastrzębie.
Drugą kwartę zaczynamy niskim line-upem i fragmentami zmniejszamy stratę do mniej niż 10 “oczek”, dwukrotnie jednak karci nas zza łuku Bazemore i odrabianie strat musimy zaczynać od początku. Odrabianie strat jest tutaj być może zbyt dużym słowem, bo tak naprawdę dalej jest to szarpana gra i tylko słabsze fragmenty Hawks oraz dobra walka na atakowanej tablicy, a co za tym idzie 12 punktów “drugiej szansy” pozwala nam utrzymywać się w tym spotkaniu. Generalnie za pierwszą połowę ciężko kogokolwiek wyróżnić. Jedynym jasnym punktem jest Evan Turner, który jako tako panuje nad tempem gry i nie kontestuje szalonych rzutów. Reszta bezbarwnie, żeby nie powiedzieć słabo. Po drugiej stronie mamy teoretycznie zbilansowany zespół, który jednak nie rozgrywa najlepszego spotkania (pomijając sam jego początek) więc pełen nadziei czekam na odmianę po przerwie.
Odmiana nastąpiła. Trener Stevens nakazał za wszelką cenę ogrywać pod kosz Sullingera. Paradoksalnie jednak 3-cią kwartę dwoma celnymi rzutami zza łuku zaczyna Marcus Thornton, Atlanta jednak ma odpowiedź w postaci DeMarre Carola. Wtedy jednak Celtowie zaczynają realizować założenia taktyczne i pchać piłkę pod kosz, w połączeniu z fantastyczną walecznością “Zielonych” pozwala to na walkę punkt za punkt z Jastrzębiami i wiarę w końcowe zwycięstwo. Sully uzbierał w tej części gry 11 punktów i był centralnym punktem praktycznie każdej akcji ofensywnej Bostonu. Takiej gry oczekują wszyscy i nie wiem dlaczego nie widzimy tego typu rozwiązań częściej.
Na początku czwartej kwarty Brad Stevens musiał usadzić Sullingera na ławce, żeby najzwyczajniej w świecie odpoczął. Znów zaczęła się wielka improwizacja, z której za dużo nie wynikało. Na szczęście goście kompletnie zgubili swój rytm i nie potrafili zbudować większej przewagi. Niezły fragment grał Prince, z którym boisku Celtics generalnie wyglądają lepiej. Przy stanie -9 na boisko wrócił Sully i zaczął… od celnego rzutu z półdystansu. W porę obudził się też beznadziejny tego wieczoru Marcus Smart. Najpierw dał dwa punkty po dobrej, agresywnej penetracji, po czym rzucił bardzo ważną “trójkę. Paradoks, że to właśnie te same rzuty za 3 punkty, które tak bardzo nie chciały wpaść do kosza w pierwszej kwarcie, pozwoliły Celtom na złapanie bezpośredniego kontaktu z przeciwnikiem. Najpierw trafił wspomniany Smart, po to by w następnej akcji zza łuku przymierzył Bradley. Na nieco ponad minute do końca kolejne ważne punkty dołożył nie kto inny jak Sullinger. 88-87 dla Hawks, jednak oddają oni 2 niecelne próby i piłka w ostatnich sekundach jest rękach Turnera. To co było potem już pewnie każdy widział. Ostateczny wynik 89-88 dla Celtów. Zwycięstwo wymęczone, ale w moim odczuciu zdecydowanie zasłużone.
HOT OR NOT
HOT:
- Sullinger. Odpowiedzi było kilka powyżej. W końcu taki mecz jakiego spodziewałem się przed sezonem. Prawdziwy lider w drugiej połowie.
- Prince. Tak jak wcześniej wspomniałem, jestem spokojniejszy gdy Tayshaun jest na boisku, facet emanuje doświadczeniem.
- 16-5. To stosunek zbiórek w ataku obu drużyn. Oczywiście 16 to zbiórki Celtów. Zbiórki które pozwoliły pozostać nam w meczu.
NOT:
- Szalona pierwsza połowa. Zero pomysłu na grę, Brad działaj bo strzelaniem za trzy jak na podwórku nie da się wygrać nawet z Knicks.
- Gdzie nasza kontra. 4 punkty? 4 punkty z kontrataku przy tak młodym składzie. Mamy kim biegać, ale kompletnie nie było tego widać. Do poprawki.
- Z bólem serca, ale Marcus Smart. Ostatecznie “spalił” ważną trójkę i uzbierał 11 pkt, ale obraz jego gry w przekroju całego meczu mnie osobiście przeraził. Decyzyjność w ataku-katastrofa i nad tym Marcus musi najwięcej pracować, bo czasami ma się wrażenie jakby wyłączał myślenie.