Strzelanina w Teksasie

Scenka rodzajowa. Ojciec czy starszy brat zabiera Cię za stodołę, bierze strzelbę i kolejno strąca wszystkie butelki zawieszone na płocie. Potem daje broń Tobie, trzymasz ją w ręku po raz pierwszy w życiu, i każe strzelać. Oczywiście początkowo nie trafiasz nawet w płot, ale potem łapiesz rytm i jest coraz lepiej. Na końcu robicie konkurs, idziecie łeb w łeb, ale na ostatnich dwóch butelkach strzelba wypada Ci z rąk. Kurtyna, Mavericks – Celtics 118:113. Do zwycięstwa w Dallas zabrakło przede wszystkim lepszej pierwszej połowy. Na plus na pewno trzeba zaliczyć carrer-high Bradleya (32 punkty) i pierwszy mecz od 2009 roku z dwoma Celtami na +30 punktów (Bradley i Green).

BOXSCORE | GALERIA

To był bardzo dziwny mecz. W pierwszej połowie Mavs wyglądali fenomenalnie, natomiast Celtics tak, jakby ktoś właśnie po raz pierwszy pokazał im koszykówkę. Piłka chodziła z ręki do ręki gospodarzy, Chandler Parsons był świetny na 14 pkt do przerwy (tylko po jednym spudłowanym rzucie z gry i osobistym), 2 przechwyty i 0 strat. Dirk Nowitzki nie pomylił się ani razu, miał 16 punktów, 5/5 z gry i wszystkie cztery trójki celne. Pomalowane Bostonu było jedną wielką dziurą, obrońcy gospodarzy trafiali floatery nad naszym frontcourtem, w zasadzie nad kimkolwiek. Do tego bardzo przytomny ruch piłki, extra-passy i 10/14 z dystansu. Większość tych trójek była znaleziona drugim, trzecim, czwartym dodatkowym podaniem, wyrzuceniem spod kosza, swingiem po obwodzie. Poezja.

Wydawało się, że 67:41 do przerwy załatwia sprawę, tym bardziej, że Celtics grali naprawdę bardzo słabo. Kelly Olynyk (ten kolejny Dirk!) miał więcej strat niż czegokolwiek innego. Rondo się starał, rozdzielał piłkę jak mógł, ale i tak większość akcji gości kończyła się odpaleniem trójki z trudnej pozycji, niecelnej. Gra podkoszowa praktycznie nie istniała, Mavs dobrze bronili i nie pozwalali na kreowanie ofensywy. Brandan Wright i Tyson Chandler zjadali deskę, pograne.

Po zmianie stron role się odwróciły. Celtics zaczęli trafiać rzuty i zdołali zjechać z trzydziestopunktowej straty w połowie drugiej kwarty do różnicy dwóch posiadań w czwartej, niewiele brakowało, a przejęliby mecz. Na dwie minuty przed końcem było już -10, na 40 sekund przy -3 faulowany na dystansie był Avery Bradley. Niestety, trafił tylko 2 z 3 wolnych, a chwilę później Monta Ellis poprawił wynik na +3 dla Mavs. Jeff Green próbował jeszcze wyrównać, ale jego trójka z lewego skrzydła była trudna i nie miała prawa wpaść. Wielką zbiórkę po tym rzucie miał Parsons, który złapał piłkę mimo asysty trzech rywali. Mecz przeniósł się na linię i było po wszystkim.

Wydawało się, że po pierwszej połowie nic dobrego o Celtics nie będzie można napisać, tymczasem oni wrócili i naprawdę niewiele zabrakło.

W drugiej połowie Boston zagrał na wysokiej skuteczności (.519 FG, .438 3PT), a całą trzecią kwartę bez ani jednej straty. Trio Jared Sullinger, Green i Bradley miało w tej części gry odpowiednio 12, 17 i 23 punkty, a Rondo 10 asyst. Celtics jako Drużna 14 punktów drugiej szansy i aż 23 z kontry (Mavs 6 i 7). Szkoda, że Boston było stać tylko na jedną taką połowę, ale chyba właśnie w tym spotkaniu leży prawda o tej drużynie – dość utalentowani, żeby mieć dobre momenty, za słabi na walkę o coś więcej w trakcie całego sezonu.

Fajnie wyglądała piątka Rondo – Smart – Bradley – Sullinger – Olynyk, zwłaszcza po bronionej stronie parkietu. Rick Carlisle miał na to pomysł, Mavericks grali zasłony 3/4 przez Parsonsa i Dirka, które Celtics switchowali, po których Bradley zostawał sam z dwie głowy wyższym Nowitzkim, ten jednak nie forsował akcji rzutowych i posyłał piłkę dalej.

Brad Stevens ma dużo pracy przed sobą. Kolejne spotkanie już jutro, przeciwnikami będą Toronto Raptors.