Celtics nie wykorzystali szansy na sweep i nie zameldowali się w Eastern Conference Finals, gdzie po raz kolejny czeka już rozpędzony LeBron James ze swoim Cleveland Cavaliers. Tym razem to Brett Brown przechytrzył Brada Stevensa, wstawiając do pierwszej piątki TJ’a McConnella, który był najjaśniejszą postacią na boisku i walnie przyczynił się do przedłużenia nadziei 76ers na historyczną próbę wyjścia z 0:3. Gospodarze zagrali bardzo dobre spotkanie w obronie, agresywnie atakując Ala Horforda i często podwajając Celtów, czym wymusili 15 strat naszych graczy. Bostończycy zostali zdominowani na tablicach i już od 2Q musieli zmagać się z foul trouble, na czym mocno ucierpiała jakość defensywy.
To były główne przyczyny naszej porażki. A pojawiły się one mniej więcej w połowie drugiej kwarty i to właśnie wtedy po całkiem niezłym początku na stałe straciliśmy w tym meczu inicjatywę. W samej 2Q popełniliśmy aż 12 przewinień przy ledwie jednym rywali, co oczywiście poza straconymi punktami z linii rzutów osobistych, kosztowało nas wpadniecie w problemy z faulami Jaysona Tatuma, Marcusa Smarta, Jaylena Browna i Marcusa Morrisa. W dodatku jeszcze w 1Q przy próbie przejścia górą zasłony stawianej przez Joela Embiida kontuzji lewego ramienia doznał Shane Larkin i rotacja Stevensa ponownie została uszczuplona.
Nic więc dziwnego, że przy takich okolicznościach nasza defensywa nie była tak efektywna, jak w poprzednich spotkaniach. Zbyt często w obawie przed złapaniem kolejnego faulu pozwalaliśmy na łatwe przenoszenie ciężaru gry w pomalowane, z którego 76ers zaliczyli ponad połowę ze swoich 103 punktów w tym meczu. Stanowczych reakcji brakowało również na wejścia w obręb łuku Bena Simmonsa i TJ’a McConnella, którzy zgodnie rzucili po 19pts, co dla tego drugiego jest nowym career-high.
To był zresztą mecz, w którym stało się to, co dla wszystkich obserwatorów było jasne od co najmniej Game 2 – McCollum w starting line-up obok Simmonsa. Chłopak w tej serii gwarantuje nieprzewidywalność i dużo energii na parkiecie. Stara się być non stop pod grą – w meczu numer cztery pokazał świetną selekcję rzutową (9/12 FG), piłka szukała go pod obręczą (8 reb) i potrafił obsłużyć kolegów świetnym podaniem (5 ast). A to wszystko bez żadnej straty w 39 min. Obok najskuteczniejszego zawodnika spotkania Dario Saricia (25 pts) zagrał najdłużej. Kto by się spodziewał, że nie w Simmonsie, nie w Embiidzie i nie we wciąż ubranym w markowy dres Markelle Fultzu, fani 76ers będą pokładać nadzieje na zachowanie honoru w tej serii.
To był zresztą ruch, który umożliwił gospodarzom zmianę taktyki defensywnej, bo Simmons przejął miejsce w match-upie przeciwko Tatumowi. I trzeba przyznać, że szczególnie w pierwszej połowie było na najbardziej korzystne, bo nasz rookie był po 2Q zaledwie 2/7 z gry. W drugiej połowie był już bardziej aktywny i trójką w garbage time dobił do 20 punktów. Piąty raz z rzędu, bijąc kolejne rekordy jako świeżak!
Mecz zaczął się dość sennie. Oba zespoły nie mogły się wstrzelić z czystych pozycji i grały na słabej skuteczności. Celtowie w tej chaotycznej grze czuli się lepiej i wyszli na kilka punktów przewagi. Ale w połowie 2Q wszystko się zmieniło – Sixers zaczęli mocniej pracować w defensywie, co szczególnie odczuł Al Horford, który właściwie jeszcze przed złapaniem piłki miał przed sobą dwóch rywali. Rozgrywanie przez Dominikańczyka było właściwie niemożliwie i chyba tylko raz mógł spokojnie dograć po partnera, kiedy Morris zaliczył akcję and one po akcji pass and go. Podwojenia były już barierą, z którą Celtics musieli się zmagać do końca meczu. Sixers byli non stop skoncentrowani, kapitalnie zamykali nam przestrzenie do gry jeden na jeden oraz ograniczali płynność ruchu piłki. Pomimo jedenastu celnych trójek z 34 prób nie udało się w tym meczu nawiązać realnej walki o zwycięstwo i zakończenie rywalizacji.
Ale był w tym spotkaniu jeden moment, w którym Celtics znowu zaczęli mocno stresować gospodarzy. W 3Q po trójkach Browna i Morrisa oraz fantastycznym wjeździe na kosz Terry’ego Roziera szybko odrobiliśmy osiem z dwunastu punktów straty. Niestety, sędziowie gwizdnęli dość kontrowersyjne przewinienie i to my nie wytrzymaliśmy napięcia. Posypały się techniki dla Browna i Stevensa, a 76ers z naszą pomocą ponownie odskoczyli na bezpieczny dystans. Szkoda, że nie zachowaliśmy w tej sytuacji zimnych głów, bo to był jedyny fragment w drugiej połowie, kiedy ten mecz układał się po naszej myśli.
W końcówce zespół poderwać starał się Morris, który w 4Q zdobył osiem ze swoich 17 punktów, ale ani przez sekundę nie byliśmy blisko, przede wszystkim dlatego, że nie wpadały nam trójki. W całym spotkaniu przegraliśmy walkę na tablicach 43:53, pozwalając miejscowym aż szesnastokrotnie na ponowienie akcji. Kosztowało to nas kilka trójek z narożnika, kilka swobodnych punktów drugiej szansy spod kosza i kilka przewinień.
Zabrakło nam wiele do wygranej i seria wraca do Bostonu. Miejmy nadzieję, że w Ogródku przypieczętujemy awans do rewanżowego starcia z Cavaliers i zakończymy gwiazdorskie zapędy Embiida. Nie ma sensu zbędnie podnosić sobie ciśnienia.
Więcej materiałów z Game 4 znajdziecie tutaj.